Powieści i opowiadania > Wspomnienia z koszar

Rozdział 2. Powiew wolności

Część trzecia. Ostatni etap

Rozdział 2. Powiew wolności

Rozdział 2. Powiew wolnościJej dłoń powolutku przesuwała się po moim ciele, rozpalając moje zmysły do czerwoności. Kuszące, ponętne usta delikatnie muskały mnie po szyi a zapach jej aksamitnego ciała i zniewalające, zalotne spojrzenie obezwładniało mnie bez reszty. Delikatnie zacząłem rozpinać jej zwiewną białą bluzeczkę, pieszcząc jednocześnie ustami jej delikatną szyję. Jej dłoń wędrowała coraz niżej i niżej. Powolutku, kroczek za kroczkiem moje spodnie zaczęły się zsuwać na dół. W międzyczasie, po uporaniu się z ostatnim guzikiem od jej bluzeczki, delikatnie rozchyliłem ja na boki. Moim oczom ukazały się jej cudowne nagie piersi, do których coraz bardziej zbliżałem się moimi rozpalonymi ustami. Przy pierwszym pocałunku delikatnie westchnęła, a ja poczułem, że pozbywam się resztek garderoby. Położyła się na plecach, a ja zacząłem zniżać się do najtajniejszych zakamarków jej ciała. Delikatnie za pomocą ust pozbawiłem ją koronkowych majteczek. Niepostrzeżenie jej uda się rozchyliły, a jej dłonie zagłębiły się w moich włosach. Po chwili zacząłem piąć się do góry, nie omijając żadnego kawałeczka jej wspaniałego ciała. Przywarłem do jej warg, w najnamiętniejszym pocałunku w moim życiu. Pragnąłem, by ta chwila trwała wiecznie. Nim zdążyłem o tym pomyśleć, leżałem już na plecach, a ona delikatnie obniżała wysokość swoich pocałunków, przyprawiając mnie o spazmy rokoszy. Następne minuty były niesamowite, jej zwinny języczek delikatnie docierał tam, gdzie tylko mogłem sobie zamarzyć. Po kilku minutach zobaczyłem nad sobą jej piękna twarz i usłyszałem jej delikatny głos:

– Za chwile przeżyjesz coś, czego jeszcze nigdy nie doświadczyłeś.

Zamknąłem oczy i poczułem, jak jej słowa zaczynają się spełniać.

– Jest cudownie skarbie. –Wyszeptałem.

– Wstawaj, kurwa mać, zaraz masz przejąć hangar.

– Co? Jaki hangar, która godzina? – Nie mogłem się przebudzić i zresztą nie zamierzałem, ale „Sanczo” był nieubłagany i po chwili mocne szarpnięcie za ramie pozbawiło mnie złudzeń. Żegnaj skarbie, witaj brutalna rzeczywistości.

Zwaliłem się z wozu i wyjrzałem przez okno, było zupełnie ciemno, na zewnątrz leżała spora warstwa śniegu, wiał przerażająco zimny wiatr, a ja musiałem iść na hangar i przejąć go od kobuzów. Nie, szlag mnie zaraz trafi.

Po wyjściu z Koszarowca momentalnie przeszły mi ostatnie senne marzenia, było zimniej, niż mi się wydawało, niby końcówka marca, a tu wiosny ani widu, ani słychu. Brodząc po kostki w śniegu, dotarłem do technika odpowiedzialnego za lotnisko, by wziąć od niego po raz OSTATNI skrzyneczkę z kluczami do hangaru oraz plombownice wraz z plombami. Gdy o tym zacząłem myśleć, zaczął mi się poprawiać humor.

Przed hangarem zobaczyłem znajomych wartowników, wraz z którymi dokonać miałem przeglądu wszystkich plomb na hangarze i w parku maszynowym, gdzie stały różnego rodzaju pojazdy i inne wynalazki. Na każdym było kilka plomb do sprawdzenia, ale jak zwykle nie miałem ochoty na wnikanie w szczegóły i sprawdziłem, tylko te podstawowe, po czym nie zwlekając dłużej, wszedłem do hangaru. Tu było przynajmniej dużo cieplej niż na zewnątrz. Na środku płyty stał gotowy do eksploatacji MI-8 po gruntownym przeglądzie.

Zaszyłem się w swojej budce i rozpocząłem moją ostatnia służbę w wojsku. Zastanawiałem się, czy dzisiaj też dzielna kadra PWL-u będzie próbowała odessać nieco paliwa z przepastnych zbiorników śmigłowca. Przez ostatnie dwa miesiące, regularnie niemal wszyscy podkradali paliwo, i przelewali je do kanistrów, lub beczek. Może warto w tym miejscu wspomnieć, że wszystkie samochody, którymi jeździła kadra, były zasilane w 70% w paliwo mające służyć do lotów ćwiczebnych. Ja jako dyżurny byłem odpowiedzialny za śmigłowce na hangarze i za plomby na zbiornikach, ale o wiele bardziej uśmiechały mi się dobre relacje z kadrą, niż przybieranie postawy regulaminowego i porządnego stróża ładu i porządku na hangarze. Często zdejmowałem plomby ze zbiorników i pozwalałem, by zaspokoili swą rządzę i zatankowali swoje samochody paliwem wojskowym. Pewnego razu jednak nieco przegięli. „Niepocieszonego” nie było akurat tego dnia w jednostce, więc postanowili skorzystać z sytuacji i zrobić większe zapasy. Przez cały dyżur paliwo się lało strumieniem, a ponieważ robili to również przy innych dyżurnych, w końcu zbiorniki niebezpiecznie się opróżniły. Na ich nieszczęście tego samego dnia przyszedł rozkaz, by wykonać próbny rozruch wirnika, i sprawdzić działanie głównych podzespołów, przed wykonaniem próbnego lotu. Ponieważ trzy dni wcześniej śmigłowiec został zatankowany do pełna, nikt nie zamawiał ponownie tankowania. Próbny rozruch nie trwał jednak długo, gdyż zaraz po uruchomieniu silników, zapaliły się lampki rezerwy paliwowej, informujące, że w śmigłowców pozostały tylko opary. Zrobiła się z tego spora afera i na jakiś czas spuszczanie paliwa ustało. Śmiać mi się chce, jak sobie przypomnę, jakie oni mieli wtedy wystraszone miny. Na szczęście od tankowania śmigłowca na hangarze służbę pełniło czterech różnych dyżurnych, więc nikt nas o nic nie podejrzewał. Cięgi spadły tylko na kadrę. Nie pierwszy zresztą raz i nie ostatni. Tak samo głupie miny mieli, kiedy po próbnym strzelaniu mieli udać się na kompanię i na korytarzu przeczyścić broń. Nikomu oczywiście się nie chciało więc zamiast tego przyszli do nas do izby i włączyli jakiegoś erotyka. Niestety nie przewidzieli, że ambitny i niedoceniony kpt. „Niepocieszony” postanowi ich sprawdzić i przyjdzie na kompanię.

– Ależ panowie, co tu się dzieje, jesteście tu by czyścić broń, a nie oglądać telewizję, no, na co czekacie?!

Jak jeden mąż wszyscy się zerwali i po chwili wzorcowo sprawdzali prześwit w lufach swojej broni.

Sam kapitan był z charakteru bardzo podobny do mojego szefa kompanii. Obaj byli spokojni, poukładani i do bólu regulaminowi.

Tydzień temu mogłem to po raz pierwszy wykorzystać. Sierżant miał od rana nie najlepszy humor i postanowił pokazać nam (wiośnie), że mimo iż do cywila mamy tuż, tuż, to sprzątać będziemy, tak samo, jak na początku służby. To było już wówczas poniżej mojego honoru. Mam jeździć na szmacie – po moim trupie.

– Więc nie masz zamiaru sprzątać?

– Już się w wojsku nasprzątałem, teraz kolej na młodych.

– Jak chcesz, ale pożegnaj się z wyjazdami na przepustki do końca służby i przygotuj się na zwiększoną liczbę dyżurów. – Odparł.

Swoją drogą, co to za szef, który nie potrafi wyegzekwować wykonania rozkazu od żołnierza.

Nic nie odpowiedziałem, tylko się uśmiechnąłem. Wiedziałem, że czas sięgnąć po moją wunderwaffe, którą trzymałem w odwodzie właśnie na taką sytuację. Tego samego dnia udałem się na hangarze do dowódcy PWL-u „Niepocieszonego” i po regulaminowym zameldowaniu się zapytałem, czy w związku z brakiem służb na najbliższe dni (nadal obowiązywał stary grafik, bo szef nie zdążył go jeszcze zmienić) mógłbym prosić o zgodę na wyjazd do domu, na urlop rozłąkowy, który się mi regulaminowo należy raz na dwa miesiące, a z którego jeszcze nie miałem okazji skorzystać.

– Chciałbym zobaczyć się, z żoną i synkiem.

– Dlaczego do tej pory nie korzystałeś z tego urlopu ?! – Zapytał wyraźnie zdziwiony. Przecież to twoje prawo.

– Tak wiem, ale dowiedziałem się dopiero o tym niedawno. – Odparłem.

– Jak można nie korzystać z takich rzeczy? – Kapitan naprawdę się przejął. Nie mogłem mu oczywiście powiedzieć, że do tej pory jeździłem do domu tak często (legalnie i nielegalnie), że po prostu nie musiałem korzystać z tego urlopu.

– Zaraz zadzwonię do szefa na kompanię, by przygotował ci wyprowiantowanie i jeszcze dziś wypisał ci przepustkę.

Poszło lepiej, niż się spodziewałem, co za triumf, sierżant został pokonany na całej linii, nie dość, że nie potrafił wyegzekwować swoich poleceń, to jeszcze teraz wbrew swoim groźbom, grzecznie musiał wypisać mi rozkaz wyjazdu i życzyć szczęśliwej drogi. Po moim powrocie dał za wygraną i więcej się już nie czepiał o porządki.

Rozmyślania przerwał mi hałas nadjeżdżającego auta, a więc kadra zaczyna się zjeżdżać.

*

Ruch na hangarze był spory. Nie było to jednak spowodowane zwiększoną ilością prac konserwatorskich przy śmigłowcach, lecz decyzją dowództwa sprzed paru dni, mówiącą o przeniesieniach na nowe stanowiska i do nowych jednostek sporej części kadry. Plotka głosiła, że PWL miało zostać rozwiązane. Nerwowe reakcje sierżanta „Zgrywusa” dzwoniącego co chwila i biegającego od rana do pokoju kapitana mówiła sama za siebie. Kto tylko mógł, załatwiał sobie zwolnienia lekarskie i jak najlepszą pozycję przed ostatecznymi decyzjami.

Ja się już jednak nie musiałem martwić faktem, że mój pododdział może być rozwiązany. W ciągu tych kilku dni, które mi pozostały, nic nie mogło zakłócić już mojej radości i spokoju ducha. Od rana praktycznie nie musiałem nic robić, przyglądałem się więc nerwowym ruchom kadry i nudzącym się mocno kolegom. Dzisiaj na hangarze również po raz ostatni zjawił się mój kumpel z fali, którego znałem jeszcze z Oleśnicy. Kiedy tak się na niego patrzyłem, naszły mnie nieco smutne myśli. Pamiętam, jak w Oleśnicy w każdy weekend odwiedzała go jego ukochana, byli jak dwie papużki nierozłączki, wszędzie razem od rana do wieczora. Wyglądało, że połączyła ich prawdziwa miłość, taka jak mnie i mojego ukochanego dziubeczka. Gdy przyjechałem do Leźnicy Wielkiej, wiadomość o jego pobycie w WAK-u była dla mnie lekkim wstrząsem. Miesiąc przed moim przyjazdem próbował popełnić samobójstwo, zażywając całe opakowanie jakichś tabletek. Jedynie szybka reakcja kolegów z pokoju i błyskawicznie przeprowadzone płukanie żołądka, uratowało mu życie. Przez dwa miesiące pozostawał jednak pod obserwacją lekarzy, którzy nie byli pewni czy myśli o próbach samobójczych jeszcze do niego nie wrócą. Okazało się, że jego ukochana, nie mogąc znieść tej rozłąki, choć był u niej częściej niż ja u mojego skarba, postanowiła spróbować czegoś nowego. Na sylwestrowym przyjęciu poznała innego żołnierza, który akurat przebywał w jej mieście na przepustce i zdradziła swego ukochanego. Gdy mi to opowiadał, jego mina przybierała na przemian wyraz bezgranicznego smutku, rozpaczy, złości, nienawiści, lęku, zniechęcenia i nadziei. Zastanawiałem się wówczas, jak ja bym na coś takiego zareagował. Czy można przewidzieć, co się stanie z człowiekiem, w takiej sytuacji. Myślę, że nikt z nas nie wie, jakby zareagował. Cieszyłem się również, że ja nie muszę się nad tym zamartwiać, moja ukochana kocha mnie przecież ponad życie i nigdy jej do głowy nie przyjdzie coś takiego. Teraz wydawał się już pogodzony z sytuacją, ale stał się dużo mniej rozmowny i dużo rzadziej się uśmiechał. Ta sytuacja skłoniła mnie również do refleksji, nad wielkim bezsensem brania do wojska ludzi zakochanych i cierpiących straszne katusze przy każdej rozłące z ukochaną osobą. Nic by się nie stało, gdyby do wojska szli tylko ci, którzy nie są niczym związani. Związki wielu osób są bowiem destabilizowane przez te dwanaście miesięcy bezsensownie straconego czasu. Dla wielu osób wojsko to życiowa szansa na awans, zarówno społeczny, jak i materialny. Wielu moich kolegów naprawdę się starało, by w nim zostać, wszyscy oni byli prawdziwymi żołnierzami, gdyż robili to nie z przymusu i groźby surowych sankcji jak ja, lecz z własnej woli. Ale dla wielu to było prawdziwe przekleństwo. Dopóki ustawodawcy tego nie zrozumieją, dopóty będą się zdarzały przypadki samobójstw, ucieczek z warty i kompletnego braku zaangażowania w wykonywanie obowiązków wojskowych. A podstawowym zajęciem żołnierzy będzie picie podejrzanych alkoholi, palenie tanich papierosów i planowanie kolejnych lewizn.

Dzisiaj po powrocie na kompanię zacznę kompletować moje sorty do zdania, gdyż jutro ostatecznie pozbędę się wojskowego wyposażenia. Zazwyczaj w tych dniach występuje wzmożona aktywność amby. Pomimo że wszystkiego pilnowałem ze zdwojoną czujnością, to i tak moja kurtka technika lotniska została pożarta. Ale cóż był czas przywyknąć przecie.

*

Wracając z hangaru do koszarowca, pomyślałem, że służba na tym obiekcie była dosyć specyficzna. Jak każda służba trwała ona 24 godziny. Obejmowało się ją zaraz po śniadaniu. Pod wieczór obiekt przekazywało się wartownikom, po czym wczesnym ranem odbierało się ją od nich z powrotem, by ostatecznie przekazać ją zmiennikowi. Odbywało się to w obecności kapitana, lecz gdy go nie było, zwyczajnie przekazywaliśmy sobie plakietkę dyżurnego. Zawsze najwięcej kłopotów miałem z wartownikami. Zdarzyła się mi bowiem taka sytuacja, że wartownik, który miał odebrać ode mnie hangar, postanowił się przepoić (to była jego ostatnia warta) i wniknąć w każdy szczegół. A było w co wnikać. Plomby znajdowały się dosłownie wszędzie na każdym oknie hangaru, na każdych drzwiach, a w parku maszynowym, na każdym znajdującym się tam pojeździe (a było ich tam ponad dwadzieścia) znajdowało się ich kilka. Sprawdzałem wiec każdy zbiornik paliwa, każdy najdrobniejszy element. Moja wściekłość była ogromna, lecz nic nie mogłem zrobić miał do tego prawo. W związku z tym, zamiast powrócić na kompanię około 19, wróciłem dwie godziny później. W ten sposób ów kabuz wyświadczył niedźwiedzią przysługę swojemu koledze, który miał mi zdać obiekt rano. Po pierwsze nawet tak skrupulatnie przeprowadzona kontrola nie spowodowała, że wszystko, co miało być zaplombowane faktycznie zostało zabezpieczone. Po drugie na tyłach hangaru znajdowało się małe pomieszczenie na różne rupiecie, które de facto nigdy nie było przeze mnie plombowane, gdyż wiedziałem, że tam się chowają kobuzy, aby się trochę ogrzać i odpocząć. Jakież musiało być zdziwienie, gdy tej nocy na tych drzwiach spoczęły aż trzy plomby. Jeszcze większy szok wartownik przeżył rano, kiedy mu oświadczyłem, że nie przejmę obiektu, gdyż na oknach brakuje dwóch plomb, a jedno okienko jest nieco uchylone. Wówczas to ja miałem czas. Po tym wydarzeniu wartownicy nie byli już tak wnikliwi, dobrze wiedzieli, że każdy afront z ich strony spowoduje analogiczna reakcję z naszej. Szybkie przejęcia obiektu były więc na rękę obu stronom.

*

Następnego dnia po zdaniu sortów, mieliśmy czas wolny (to znaczy wszystkie bociany). Nie obyło się oczywiście bez zgrzytów, moją świeżo zdobytą kurtkę sierżant oglądał pod światło, bo według niego jakoś dziwnie się różniła od tej, którą mi wydał. Poza paroma drobiazgami jak pasek, beret i niezbędnik, wszyscy zdali to, co powinni. Można było w końcu przestać się martwić o to, by amba nie zakręciła się wokół tego, co nie trzeba.

Postanowiłem więc, korzystając z wolnego czasu, odwiedzić tutejszą spadochroniarnię, która niczym szczególnym się nie różniła od tej z Glinnika. Po południu wraz z „Bambusem” udałem się w niektóre ciekawsze zakątki jednostki, by zrobić sobie trochę zdjęć na pamiątkę, z tych jakże owocnych dni spędzonych w wojsku.

Dariusz Maryan
PodróżeKulturaMuzykaHistoriaFelietonyPaństwo, polityka, społeczeństwoPowieści i opowiadaniaKącik poezjiRecenzjeWielkie żarcieKomiks
PrzewodnikiAlbaniaNepalPolskaRumunia
Oceń zamieszczony obok artykuł.
Minister kazał, więc uprzejmie informujemy, że nasze strony wykorzystują pliki cookies (ciasteczka) i inne dziwne technologie m.in. w celach statystycznych. Jeśli Ci to przeszkadza, możesz je zablokować, zmieniając ustawienia swojej przeglądarki. Więcej informacji znajdziesz w artykule: Pliki cookies (ciasteczka) i podobne technologie.