Powieści i opowiadania > Wspomnienia z koszar

Rozdział 2. Zmiana otoczenia

Część druga. Jednostka Liniowa

Rozdział 2. Zmiana otoczenia

Rozdział 2. Zmiana otoczeniaZaraz po powrocie na kompanie spotkała mnie spora niespodzianka. Wraz z „Komarem” i „Wichrem” mieliśmy właśnie wchodzić do pokoju, gdy podszedł do nas „Długi” (wicek z Kompanii Remontowej), spojrzał w moim kierunku i powiedział:

– Ty jesteś przecież przydzielony do naszej kompani. Masz skierowanie na spadochroniarnię. Od trzech dni cię wszyscy szukają.

– Jak to? – Spytałem naprawdę zdziwiony.

– Zwyczajnie, od samego początku powinieneś być na naszej kompani. No dobra, dosyć tej gadaniny, choć za mną.

„Długi” pełnił funkcję podoficera dyżurnego, postanowił więc zająć się zaginionym żołnierzem. Udaliśmy się do pokoju Kompani Remontowej.

Panował tam zupełnie inny klimat. Było cicho, spokojnie i pustawo. W pokoju znajdowały się dwie osoby, które wylegiwały się na wozach. Samych wozów było tylko dziewięć i nie były piętrowe. Jeden z nich był niezagospodarowany, przeznaczony pewnie dla mnie.

– To będzie twój wóz – powiedział „Długi”. Możesz się rozpakować, jakby co to jestem na korytarzu.

Usiadłem na wozie i próbowałem zebrać myśli. Będę musiał wyczekać odpowiedni moment i zabrać z tamtego pokoju kilka drobiazgów, które tam zostawiłem. Była to pierwsza myśl, która przyszła mi do głowy. Następne dotyczyły obecnej sytuacji. Ha, a wiec nie będę w jednym pokoju z tamtymi czterema. Ciekawe ilu jesionów jest na tej kompani i czy są spoko? Na razie nie jest źle. Po chwili milczenia w końcu nie wytrzymałem i zapytałem jednego z żołnierzy przebywającego w pokoju:

– Jesteście z poboru jesiennego (miałem na tym punkcie obsesję)?

– Nie (zaczął się śmiać). Nie musisz się nas obawiać. Jesteśmy wickami, ja jestem „Szakal”, a tam leży (wskazał ręką na drugiego żołnierza) „Zigi”.

– Ale są tu jakieś jesiony? – Nie ustępowałem.

– Jest ich trzech: „Gwóźdź”, „Szybki” i „Patelniak”, już dawno powinni tu być. – Odparł „Szakal”.

– Ty mosz być tysz na spadochroniarni? – Spytał się łamaną polszczyzną „Zigi”.

– Podobno. Tak przynajmniej twierdzi „Długi”.

– To dobrze, będzie nas więc trzech. – Powiedział „Szakal”.

A więc to z nimi przyjdzie mi współpracować. Wyglądali na zupełnie nieszkodliwych, zwłaszcza „Zigi”, który nerwowo rozglądał się po pokoju, jakby się czegoś obawiał.

Miałem ochotę zasypać ich lawiną pytań, lecz przeszkodziło mi w tym wejście, do pokoju trzech nowych osób. A oto i moi nowi dziadkowie – pomyślałem.

– O jest nasza zguba. – Odezwał się „Gwóźdź”, śmieszny grubasek niskiego wzrostu.

Zupełnie nie wiedziałem jak mam się zachować. Przed wyjazdem byłem w składzie Kompani Technicznej i o wszystko musiałem pytać się dziadków. Wolałem więc teraz siedzieć cicho, żeby nie powiedzieć czegoś głupiego. Nie wiedziałem przecież z kim mam do czynienia.

– Co masz taką wystraszoną minę? Nie musisz się nas bać, tu nie techniczna. – Zaczął się śmiać „Gwóźdź”.

Przyjemnie usłyszeć takie słowa, ale czujność należało zachować.

– Skąd jesteś? – Spytał „Pwolniak”.

Gdy odpowiadałem, z pokoju obok zaczęły rozbrzmiewać dzikie okrzyki „A.A.” i „Tępaka”:

– Gdzie kurwa włazisz?! Nie słyszałem pukania! Wypad stąd! Opad flegmo, zrób sobie trzydzieści! I tak dalej.

Nowi dziadkowie tylko od czasu do czasu nieznacznie się uśmiechali i kontynuowali ze mną spokojną pogawędkę. Powoli zaczynałem wierzyć, że dostałem się do innego świata, dużo spokojniejszego i sympatyczniejszego. Po chwili do pokoju wpadł „Spokojny”.

– Młody, masz małe co nieco, tak jak było umówione? –Spytał.

Zostałem postawiony w niezręcznej sytuacji. Miałem pewne załączniki, ale jak dam je „Spokojnemu”, to nowe dziadki mogą być, delikatnie mówiąc, niepocieszone.

– Mam. – Odpowiedziałem z niepewną miną, po czym wygrzebałem z plecaka sześć piw.

– Tylko tyle? – Spytał zdziwiony.

– No, nic więcej nie mam. – Odpowiedziałem, mocno poruszając ramionami.

– Dobra, spoko, daj, co masz.

„Spokojny” zainkasował piwa i wyszedł z pokoju. Ja uważnie zacząłem się przyglądać „Gwoździowi” i reszcie. Sprawiali wrażenie, jakby na coś czekali. Gdy tylko „Spokojny” zamknął za sobą drzwi, wyciągnąłem mój koronny argument, a mianowicie litr spirytusu. W oczach „Gwoździa” zapłonęły pochodnie. Wśród pozostałych również zapanowało spore ożywienie.

– No, to rozumiem, będą z ciebie ludzie. – Powiedział rozradowany „Gwóźdź”.

– To na dobry początek. – Przydziobałem mu i wręczyłem butelkę.

Ten jak prawdziwy znawca od razu zaczął odczytywać liczbę procentów i wydawać rozporządzenia.

– Naruchajcie jakieś butelki i trochę cukru. Potrzebny też będzie kawałek chleba. Trzeba ją będzie zaraz przepalić, żeby na wieczór była gotowa.

Tego dnia zyskałem dozgonną wdzięczność „Gwoździa”, a ponieważ był on na Kompani Remontowej najważniejszy, byłem w pewnym sensie nietykalny. Po obdarowaniu dziadków zacząłem ich wypytywać o interesujące mnie kwestie. Okazało się, że również i tutaj jest fala, tylko mocno złagodzona. Do dziadków musiałem się tak jak poprzednio odpowiednio zwracać. O piciu razem z nimi mogłem również zapomnieć. Obowiązywały mnie również rejony wewnętrzne, które z racji tego, iż byłem jedynym młodym na kompani, znacznie się powiększyły. Poza pokojem przypadło mi w udziale również sprzątanie kawałka korytarza i całej świetlicy (uf!).

Jak już wspomniałem, dziadków było trzech. Oprócz „Gwoździa” był jeszcze „Szybki” i „Patelniak”. Ten pierwszy nie wydawał się groźny. Miał minę przestraszonego dziecka, a nie pewnego siebie falowca. „Patelniak” był szczególnym przypadkiem. Nie wybrał tak jak pozostali drogi falowej. Był to pierwszy grzbiet, którego poznałem w tej jednostce. Nie mógł mi wydawać żadnych poleceń, a ja nie musiałem go słuchać. Według tego, co mówił „A.A.” powinien razem ze mną sprzątać rejony, ale to widać mu już odpuścili.

Spirytus z wolna zaczął się przegryzać, a ja przystąpiłem do sprzątania rejonów. Na korytarzu mogłem trochę porozmawiać z pozostałymi kolegami z fali. Dowiedziałem się, że służby podoficera dyżurnego i dyżurnego kompani pełnili na przemian żołnierze obu kompani. Były to bliźniacze kompanie, więc takie przemieszanie dyżurów było dopuszczalne. „Obleśniak” został oddelegowany do sztabu (pewnie pod tym wnioskiem podpisali się wszyscy), a „Rekina” przenieśli na kompanię samochodową. Tak więc „A.A.” i pozostałym dziadkom odpadły już trzy owieczki.

W jednostce istniała jeszcze jedna kompania o podobnym do naszej charakterze. Należało do niej, aż pięciu żołnierzy, którzy wykonywali najrozmaitsze zadania. Z jednym, który wpadł właśnie na odwiedziny, przeprowadziłem ciekawą rozmowę podczas szorowania podłogi na świetlicy. Wszystkie wymienione wyżej kompanie zajmowały się sprawami zazwyczaj najmniej widowiskowymi, ale niezbędnymi do prawidłowego funkcjonowania jednostki (cała obsługa techniczna śmigłowców, praca na spadochroniarni, domku pilota itd.). Wielką zaletą tych wszystkich kompani był ich mały stan osobowy. Był on na tyle niski, że uniemożliwiał (przynajmniej teoretycznie) wystawienie pełnego składu warty. Jedynie kompania techniczna była lekko zaniepokojona, gdyż dzięki przybyciu wiosennych posiłków, była już dość liczna, by ową wartę wystawić. Podczas rozmowy z „Puchatkiem” dowiedziałem się również, że poza naszymi kompaniami w jednostce tej stacjonują również (a może przede wszystkim) szwadrony i inne kompanie bojowe, których stany osobowe są dużo większe niż nasze. Ponoć panuje tam ostry rygor, jeszcze większy niż ten w Oleśnicy. Fala tam oczywiście nie istnieje (chyba że jakieś symboliczne objawy).

Gdy nastała pora kolacji „Patelniak” oznajmił mi, żebym szedł razem z nimi. Ktoś tam był na lewiźnie i jego porcja była do wzięcia. Od jutra miałem mieć już stały przydział na stołówce (co za radość!). Gdy wychodziliśmy na kolacje, dołączył do nas „Alkoholikus” wracający właśnie z pobliskiego baru.

Na stołówce po raz pierwszy natknąłem się na szwadrony. Byli tam też już kumple z technicznej. Podczas stania w kolejce po porcję, mogłem się przekonać, iż kompanie techniczne i szwadrony nie darzyły siebie zbyt wielkim uczuciem. Kurwy sypały się gęsto, a przepychanki czy nawet rękoczyny nie należały do rzadkości.

Po kolacji powróciłem do sprzątania rejonów wewnętrznych. Miałem dobry humor, gdyż dostałem się do dużo liberalniejszej kompani, a podczas kolacji najadłem się do syta i to bez żadnego pośpiechu. Poza tym nie musiałem się obawiać tak zmasowanej ilości podchwytliwych pytań, jak to miało miejsce na technicznej. Ale uważać trzeba było nadal. Niestety pozostali kumple nie mogli powiedzieć tego samego. Co chwila, któryś wybiegał z pokoju, z wystraszona miną, a za nim sypał się grad przekleństw.

Wieczorem mogłem się położyć na normalnie pościelonym wozie. Było dużo przyjemniej niż na sprężynach. Po skończeniu rejonów nikt się mnie nie czepiał, wszyscy zajęli się spożywaniem spirytusu. Próbowałem zasnąć, ale nie było to takie proste. Impreza odbywała się tuż obok mojego wozu. Wszystko zaczęło przycichać dopiero po jakichś trzech godzinach. Z wielką ulgą przyjąłem zgaszenie światła i zakończenie odśpiewywania „Rezerwy”.

Nagle się przebudziłem. Nie wiedziałem, która jest godzina, ale musiał być środek nocy, gdyż wszędzie panowała nieprzenikniona ciemność. Oczy miałem przymrużone, ale mimo to widziałem dosyć wyraźnie sylwetkę „Suchara”. Próbował on mnie obudzić, szarpiąc za ramię. Udawałem, że dalej śpię, ale ten nie ustępował. Gdy już miałem się go spytać, czego chce, usłyszałem przepity głos „Gwoździa”:

– Zostaw go, niech śpi.

– „Szybki” powiedział, że mam go obudzić za niego na dyżur przy biurku. – Odpowiedział „Suchar”.

– Nie! „Szybki” sam będzie stał przy biurku.

– Budź młodego, ja musiałem dyżurować przy biurku za moich dziadków. – Odezwał się zaspanym głosem „Szybki”.

Ponownie poczułem szarpanie za ramię. Udawałem, że nic do mnie nie dociera, zamamrotałem coś pod nosem. Ciekawy byłem jak się sytuacja będzie dalej rozwijać. Spod przymrużonych powiek przyglądałem się zajściu.

„Gwóźdź” zerwał się na równe nogi i podszedł energicznym krokiem do „Suchara”.

– Mówiłem ci, że masz go zostawić. Powtórzył ostrzejszym tonem.

– Co? Tak ci żal młodego? Nic się mu nie stanie jak postoi do rana przy biurku. –Odpowiedział „Suchar”.

– Nigdzie nie pójdzie! Znajdź sobie innego młodego.

– Żaden z naszych młodych nie będzie stał za „Szybkiego”. Oni jeszcze się nasłużą!

– No to wypad stąd! – Zakończył rozmowę z „Sucharem”. A ty (tu zwrócił się do „Szybkiego”) na korytarz.

Niby kompania falowa, a tu jeden dziadek wysyła drugiego na nocne dyżurowanie, oszczędzając młodego! Jestem za, a nawet przeciw (hi, hi).

Po chwili „Suchar” dał za wygraną:

– Jak sobie chcesz. Ja w każdym razie przekazuje służbę „Szybkiemu”, a kto będzie stał przy biurku, to mnie jebie. – Po czym oburzony zachowaniem „Gwoździa” wyszedł z pokoju.

W chwilę po tym, wśród przekleństw i złorzeczeń „Szybki” powoli maszerował w kierunku drzwi wyjściowych. Już z korytarza rzucił ostatnie rozpaczliwe zdanie:

– Za ciebie musiałby stać, a za mnie nie może?!

– Nie, nie może! – Skwitował „Gwóźdź”.

Przewidywałem, że „Szybki” po tej nocy weźmie mnie na celownik, ale widząc, jak wielkie wpływy posiada „Gwóźdź”, niezbyt się tym martwiłem. Tak więc dziadek przez pozostałą część nocy pilnował biurka, a ja nieniepokojony przez nikogo mogłem się spokojnie wyspać.

Aktem zemsty „Szybkiego” była wcześniejsza pobudka. Musiałem się ubrać i wyjść na korytarz. Moim zadaniem było powycieranie schodów i korytarza. Musiałem przy tym uważać, aby nie wybuchnąć śmiechem, gdyż stojący na de mną „Szybki” miał tak triumfującą minę, jakby pokonał samego Lucyfera. W pokoju budził mnie jednak po cichu, aby przypadkiem nie obudzić „Gwoździa”.

Na poranną zaprawę wyszedłem razem z kolegami z technicznej. Prowadzącym ponownie był „Spokojny”.

Po zaprawie, toalecie i śniadaniu, wszyscy zaczęli się rozchodzić. Mnie natomiast zaczął trapić dylemat. Nie wiedziałem, czy mam iść z „Szakalem” i „Zigim” na spadochroniarnię czy pozostać na kompani. Ponieważ w jednostce panował kompletny chaos informacyjny, niczego konkretnego się nie mogłem dowiedzieć. W końcu „Gwóźdź” powiedział, żebym został, bo mogę być potrzebny przy załatwianiu jakichś formalności związanych z moją osobą. Dla ścisłości dodam, że „Gwóźdź” był kompanijnym pisarzem. No więc zostałem, a wraz ze mną „Szybki”. Cała reszta odmaszerowała do swoich zajęć.

Krzątałem się koło wozów, gdy do pokoju niespodziewanie wpadł ppor. „Rudy” (dowódca kompani).

– Kompania baczność. – Krzyknął o wiele za późno „Szybki”.

– Dziękuję, spocznij. – Odpowiedział „Rudy”.

Pseudonim pasował do niego jak ulał, był to typowy rudy lis, wysoki i bardzo szczupły. Przyjrzał się nam uważnie, (zwłaszcza mi) i z miejsca wygłosił krótką, acz gwałtowną tyradę. Dlaczego wozy są tak fatalnie pościelone, czemu nie jesteśmy na zajęciach i w ogóle dlaczego nic nie robimy?! No ładnie, jak już dziadki trafiły mi się do życia, to dowódca musi być przepojony – pomyślałem mimo woli. „Szybki” zaczął się tłumaczyć, że jest chory i ma zwolnienie lekarskie.

– A ty? – Spytał się mnie.

W pierwszej chwili zupełnie nie wiedziałem co mu mam odpowiedzieć. Dosłownie zbaraniałem. Myślałem, że to właśnie on mi dokładnie powie co mam robić i gdzie się udać, a tymczasem wyskakuje z takim pytaniem!

– Nie wiedziałem, gdzie mam iść. Pomyślałem, że najlepiej zrobię, jak tu zostanę. Jestem tu od piątku. – Zacząłem nieporadnie się tłumaczyć.

Porucznik wbrew moim oczekiwaniom nic na to nie odpowiedział. Jeszcze raz spojrzał na wozy i sucho oznajmił:

– Jeżeli te barłogi nie zostaną prawidłowo zaścielone w ciągu dziesięciu minut, to nawet najlepsze zwolnienie lekarskie cię nie uratuje (tu spojrzał na „Szybkiego”).

Po tym oświadczeniu zabrał się do błyskawicznego demolowania naszych wozów. Był w tym równie sprawny jak kaprale z Oleśnicy. Po skończonym dziele wyszedł z pokoju. W pojedynkę nie zdążyłbym pościelić na nowo wszystkich wozów. „Szybki” zdawał sobie z tego sprawę, a że „Rudego” bał się nawet bardziej niż „Gwoździa”, więc przystąpił do ścielenia wozów wraz ze mną. Jego godność „dziadka” musiała cierpieć straszne katusze.

Po kwadransie przyszedł porucznik i powiedział, abym szedł za nim. Ponieważ szef kompani był na urlopie, musiał wypełniać za niego różne obowiązki. Zostałem w końcu dopisany na listę żołnierzy, którym przysługuje posiłek. Po załatwieniu wszelkich formalności poszliśmy w kierunku magazynów wojskowych. Porucznik powiedział, że ma dla mnie zadanie bojowe. Po paru minutach doszliśmy do celu.

– Poczekaj tu na mnie chwilę, zaraz wracam. – Powiedział.

Zastanawiałem się, co też będę robił. Chyba raczej nic ciekawego. Korzystając z chwili luzu, rozsiadłem się wygodnie na ławce i oczekiwałem powrotu „Rudego”.

Gdy wrócił, okazało się, że przypadła mi rola tragarza. Nie przenosiłem jednak żadnego ekwipunku wojskowego, ale jakieś stare półki, fotele, wieszaki itp. Tempo pracy dostosowałem do miejsca, w którym się znajdowałem, wiec skończyłem powierzone mi zadanie tuż przed obiadem.

Po obiedzie zostałem zawołany do świetlicy przez „Szybkiego”. Oprócz niego byli tam również „Tępak”, „Czarny” i „Suchar”. „Szybki” korzystając z przepustki „Gwoździa” chciał w końcu pokazać, że jest prawdziwym falusiem. Zapewniwszy sobie świadków, przemówił z tak hardą miną, że gdyby się widział w tej chwili w lustrze, to by się pewnie wystraszył swego odbicia.

– Jak w końcu idziesz, falowo czy regulaminowo?!

– Ja, falowo. – Odpowiedziałem.

– Skoro tak, to teraz za to, że musiałem rano ścielić za ciebie wozy, zrobisz trzydzieści pompek (jaki dziadek tyle pompek – samo mi się pomyślało)!

Gdy skończyłem z triumfem w oczach „Szybki” popatrzył się na swoją publikę. Niestety humor mu zepsuł „Tępak”, ponieważ powiedział mu, że z niego pizda, a nie żaden dziadek (przy mnie!).

– Gdyby mi porucznik powiedział, że mamy piętnaście minut na pościelenie wozów, to młody w pojedynkę by pościelił je wszystkie w dziesięć minut. A jakby się nie wyrobił i miałbym przez niego jakieś problemy, to by nie wyszedł z podporu do rana. Na pewno nie złapałbym się jak ty za ścielenie.

I znów zamiast triumfu, kompletna kompromitacja. Na szczęście powstrzymałem śmiech, ale i tak zauważył błąkający po mojej twarzy uśmiech, co wprawiło go w jeszcze większą wściekłość.

Podczas wieczornych rejonów zostały wprowadzone pewne innowacje. Zimole, Bóg wie skąd, przytaszczyły ogromne frotery.

– To będzie wasz Star. - Oznajmił „Fanta”.

– Tak. Musicie teraz wybrać czterech ochotników, którzy będą napędem, i jednego kierowcę. Kierowca będzie się zmieniał co dwa przejazdy. – Dorzucił „Górnik”.

Jeżdżenie Starem polegało na tym, że cztery osoby ciągnęły za długą rękojeść frotery, wydając przy tym odgłosy zdezelowanej ciężarówki, a jedna osoba stała na niej, i wykonywała ruchy ciałem, jakby siedziała za kierownicą samochodu wyścigowego. Zabawa była raczej mało zabawna, ale zimole i jesiony zaśmiewali się do rozpuku.

Bieganie z taką froterką obciążoną jedną osobą, nawet w cztery osoby było dosyć męczące, zwłaszcza gdy Star miał do pokonania trzy, cztery kilometry.

Pozostała część wieczoru upłynęła spokojnie. Nikt mnie nie próbował wrobić w służbę za kogoś. Mniej szczęścia miał w tej kwestii „Sąsiad”, który musiał czatować przy biurku za „A.A.”. Jedynym incydentem było roztrzaskanie o podłogę małego radia przez „Alkoholikusa”, który wtoczył się do pokoju kompletnie zalany.

Muszę przyznać, że od początku pobytu w Nowym Glinniku nie widziałem go jeszcze w stanie trzeźwości. Podobno został wraz z „Debilusem” skierowany na naszą kompanie ze szwadronu, gdyż obaj za bardzo odstawali od reszty.

Gdy kładłem się spać, zacząłem rozmyślać, co mnie też czeka w następnego dnia. Po raz pierwszy miałem się udać z „Szakalem” i „Zigim” na spadochroniarnię. Obaj dosyć mocno kontrastowali z pozostałymi zimolami. Na wszystko obojętni, zachowywali się tak, jakby to, co dzieje się na kompani, w ogóle ich nie dotyczyło. Ani razu nie zauważyłem ich na stołówce podczas obiadu. Byli małomówni i o wiele spokojniejsi od swoich koleżków po fali. Podobno szli falowo, ale nic na to nie wskazywało. Nie nosili bojówek, nie kazali mi też nigdy sprzątać – zupełny brak jakiejkolwiek aktywności. Moją szczególną uwagę wzbudził „Zigi”. Był łagodny i spokojny jak baranek. Mówił ciekawym językiem, którego czasami nie potrafiłem zrozumieć. Co dwa słowa powtarzał „wisz”, „wisz” to, „wisz’ tamto, itd.

Nie odbył drogi pozostałych zimoli, nie służył bowiem w Oleśnicy. Do Nowego Glinnika został przydzielony zaraz po unitarce w Tomaszowie Mazowieckim. Na szwadrony się nie nadawał (trochę przypominał „Gucia”), więc go przydzielili gdzie indziej. Na spadochroniarni służył dopiero od miesiąca. Przydział ten okazał się wyśmienity. W składaniu spadochronów był dobry, więc robił to dużo częściej niż pozostali członkowie spadochroniarni.

Nazajutrz po śniadaniu udałem się wraz z nimi na moje stanowisko pracy. Po drodze próbowałem wypytać ich o to i owo, ale obaj nie byli zbyt rozmowni.

Wnętrze spadochroniarni było zbliżone do moich wyobrażeń. Centralnym obiektem był podłużny stół do układania spadochronów. W głównym pomieszczeniu znajdowały się również spadochrony ratownicze S-4.

Porucznika Z., dowódcy sekcji wysokościowo-ratowniczej akurat nie było, a sierżant pojechał na miesięczny urlop. Z kadry na miejscu był chorąży „Miotełka”. Był to człowiek nieco starszej daty, bardzo uprzejmy i miły. Zaczął wprowadzać mnie w moje obowiązki, oraz pokazał mi resztę spadochroniarni. W skład spadochroniarni wchodziła wieża, w której rozwieszano spadochrony w celu przewietrzenia czaszy. Tego dnia wietrzyły się dwie sztuki. Do moich głównych zadań należało właśnie rozwieszanie ich i wietrzenie oraz ponowne składanie. Wszystkich spadochronów było około pięćdziesięciu (każdy pilot miał przydzielony jeden egzemplarz). Spadochrony należało wietrzyć co trzy miesiące. Dla próby otrzymałem jeden do poskładania i rozwieszenia. Oprócz tego przejąłem obowiązki głównego ogrodnika. Od tej pory musiałem pilnować, aby żaden kwiatek nie uschnął.

Poza pracą na spadochroniarni chodziliśmy również na loty śmigłowców. Jako że byłem najmłodszy służbą, zostałem ochotnikiem na najbliższą serię lotów. Piloci doskonalili swe umiejętności dwa, trzy razy w roku. Zazwyczaj latali przez miesiąc, czasem dwa, po czym mieli przerwę. Moja praca podczas lotów polegała na wydawaniu pilotom sprzętu przed startem. Po zakończeniu musiałem odebrać spadochrony z lądujących śmigłowców, zanim technik lotniska je zamknie i oplombuje. Przeważnie piloci kończyli trening późno w nocy i trzeba było uważać, aby jakiegoś nie przeoczyć, szczególnie gdy lądowało kilka śmigłowców na raz. Pod koniec zwożenia spadochronów do domku pilota byłem mokry jak po kąpieli, gdyż na mój wózek wchodziły tylko dwie sztuki, a piloci lądowali czasem na oddalonych częściach pasa startowego. I tak się bawiłem przez cały miesiąc od obiadu do późnego wieczora. Miało to tę dobrą stronę, że w tym czasie miałem spokój od wszelkiego rodzaju dziadków. Kilkakrotnie zdarzyło mi się przeoczyć jakiś śmigłowiec i po wylądowaniu ostatniego brakowało mi spadochronów. Po wysłuchaniu rytualnego upomnienia chorążego musiałem czatować następnego dnia na technika i prosić o zdjęcie plomby ze śmigłowca. Gospodarzem domku pilota był szeregowy, z drugiej kompani technicznej. Trzeba przyznać, że była to całkiem niezła posada. Mieszkał w pojedynkę, miał do dyspozycji telewizor, radio i małą kuchenkę. Na obiady chodził o takiej porze, jaka mu pasowała. Jego główna praca polegała na robieniu kawy pilotom i dbaniu o porządek. Co dwa, trzy dni musiałem przetransportować pewną ilość spadochronów na domek i zabrać stamtąd egzemplarze przewidziane do przewietrzenia.

Podczas całego mojego pobytu w jednostce ani razu żaden z pilotów na szczęście nie musiał korzystać ze spadochronu ratunkowego. Awarie śmigłowców się jednak zdarzały. Podczas jednego z lotów pilot musiał awaryjnie lądować, gdyż jeden z silników przestał pracować, a drugi zaczynał już mocno szwankować. Zdarzały się przypadki poluzowania nitów w śmigłowcach podczas próby ogniowej na poligonie.

Podczas nielicznych dni, w których odwoływano loty, pozwalano mi pozostać na spadochroniarni do kolacji, co było dla mnie niezwykle korzystne ze względu na dziadków.

Pewnego wieczoru będąc na kompani, nieopatrznie zakomunikowałem „Gwoźdźowi”, że w najbliższy weekend prawdopodobnie pojadę na przepustkę. Ten miał najwidoczniej zły humor (bo od dawna nic nie pił) i zamiast spodziewanej zgody nieoczekiwanie „wypalił”:

– Słyszeliście? Młody chce jechać do domu!

– Do domu?! – Podchwycił zaraz „A.A.”, który akurat wszedł do naszego pokoju.

– A niech jedzie! – Powiedział „Długi”. Zaraz mu przyniosę gaśnicę!

Jaką gaśnicę?! O czym oni mówią? Nie podoba mi się to wszystko. Ku mojemu przerażeniu po minucie „Długi” wraz z „Sucharem” (ten był prędki do takich rzeczy) przytaszczyli do pokoju ogromną gaśnicę. Za nimi oczywiście przyszło całe stado ciekawskich zimoli i jesionów.

– No młody, wskakuj na gaśnicę, zaraz będziesz mógł ją odpalić. Może starczy ci paliwa na podróż. – Powiedział z całą powaga w głosie „Tępak”.

Na nic się zdały moje protesty. Musiałem ją odpalić i pokonać na niej kilka długości korytarza, ku ogromnej uciesze zebranej gawiedzi.

Jak się miało okazać, nie była to jedyna atrakcja tego wieczoru. Otóż „Góral” znalazł w toalecie niedopałek papierosa, po zgłoszeniu gotowości do zdania rejonu przez „Komara”. Zrobiła się z tego cała ceremonia. Wziął ten niedopałek i pokazał go pozostałym zimolom i jesionom.

– No cóż. Skoro ogłosiłeś gotowość do zdania rejonu, to znaczy, że w twoim mniemaniu był on posprzątany na błysk. – Przemówił „A.A.”. Kontrola jednak wykazała, że takie drobiazgi jak pety cię już nie ruszają. Będziesz musiał wiec zrobić pogrzeb temu niedopałkowi, bo inaczej plaga ta się rozprzestrzeni.

Miałem więc okazję zobaczyć jak wygląda ów osławiony pogrzeb peta. „Komar” z wyciągniętymi przed siebie dłońmi z poważną i wielce zasmuconą mina kroczył powoli w kierunku schodów. Po bokach szli kumple z fali i nucili marsz żałobny. Ostatni z nich miał przy sobie saperkę (ciekawe skąd ją wykombinował?). Cała kawalkada wyszła przed budynek i skierowała się do lasu. Nie kazali mi uczestniczyć w kondukcie, widać uznali, że jeżdżenie na gaśnicy było dla mnie wystarczające. Nie mogłem jednak tego przegapić, więc poszedłem za nimi. W lesie wszyscy po kolei zaczęli kopać grób. Wszyscy z wyjątkiem „Komara”, który cały czas na wyciągniętych dłoniach trzymał niedopałek. Gdy został już wykopany dół, w którym zmieściłaby się duża świnia, kondukt przestał nucić żałobne melodie. Wówczas „Komar” mógł położyć na dnie niedopałek, a następnie zasypać otwór. Na koniec postawił w tym miejscu mały krzyżyk sporządzony z gałęzi. Po pogrzebie cała procesja powróciła na kompanie.

W czwartek na spadochroniarni pojawił się sam dowódca sekcji porucznik Z. Z postawy bardzo przypominał plutonowego M. z Oleśnicy. Był masywnie zbudowany i bardzo ruchliwy. Ani na chwilę nie potrafił ustać na jednym miejscu. Miał niezbyt skomplikowane słownictwo, w którym dominował styl rubaszny.

Po krótkiej rozmowie wstępnej dowiedziałem się, że mnie – młodego – należy dotrzeć, i żeby nie było mi za lekko następnego dnia poza lotami będę oddelegowany na skoki. Moim zadaniem ma być pomoc w układaniu jego spadochronu wyczynowego (skrzydła). Na szczęście „Szakal” i „Zigi” również mieli to samo zadanie. Zaniepokoił mnie wyraz twarzy „Zigiego”. Na wieść o skokach zrobił okropny grymas, który mógł oznaczać tylko jedno” „O nie, tylko nie to”. Mnie to nic jeszcze nie mówiło, ale poczułem pewien niepokój. Po przekazaniu nam tej informacji porucznik wyszedł równie szybko, jak się pojawił.

Następnego dnia, było niezmiernie gorąco. Już od wczesnych godzin porannych termometr wskazywał temperaturę powyżej dwudziestu pięciu stopni Celsjusza. Słońce prażyło niemiłosiernie, a na niebie nie było widać ani jednej chmurki. Na pocieszenie pozostawał tylko sporadyczny, lekki wietrzyk. W takich warunkach przyszło nam układać spadochron Z.

Na lotnisku już od rana panował spory ruch. Poza kadrą bowiem skakać mieli również członkowie klubu spadochronowego, gdzieś z południa Polski. Specjalnie na tę okazję przyleciał z Krakowa Antek1.

Pierwszą serie skoków mogliśmy podziwiać bez stresów, ponieważ nie mieliśmy jeszcze czego składać. Trzeba przyznać, że widowisko było nie najgorsze. Niektórzy prezentowali naprawdę spore umiejętność. Po pierwszej turze trzeba było ostro się zabrać do pracy, gdyż pomiędzy startem a lądowaniem skoczka, było nie więcej niż dziesięć minut. Po trzeciej serii porucznik oznajmił, że teraz młody w pojedynkę ma złożyć spadochron, a reszta ma mnie nadzorować. Była to dla niego niezbyt fortunna decyzja, gdy pomimo moich wielkich wysiłków do jego powrotu byłem dopiero na etapie zaplatania linek. Ilość przekleństw jaka się posypała z jego ust była naprawdę imponująca. Z biegu zabrał się do skłania. Czasu miał bardzo niewiele, gdyż samolot nie czekał na maruderów. Na szczęście udało mu się zdążyć (na szczęście dla mnie). Po tym wydarzeniu miałem się tylko przyglądać, co mnie zbytnio nie zmartwiło.

Ogłoszenie zakończenia skoków brzmiało bardzo słodko dla moich uszu. Byłem mokry jak szczurek, a wymęczony ponad wszelkie normy. Teraz w pełni zrozumiałem słowa „Zigiego”: „Wisz, skoki są przejebane”. Na szczęście porucznik był zadowolony i przestał się po nas wydzierać. Udało mu się skoczyć dziewięć razy. Ze zgrozą pomyślałem sobie, o czekających mnie jeszcze lotach. Oj tak, ten dzień dał mi porządnie w dupę. Na szczęście skoki nie odbywały się tak często jak loty (przynajmniej te, w których ja musiałem uczestniczyć).

Czasami zdarzały się dni, w których nie było żadnego spadochronu do złożenia, wówczas można było się zamaskować w wieży i trochę wyspać. Za niecały miesiąc z urlopu miał powrócić sierżant „Dokładny”. Ciekawe co też to będzie za typ.

Od pierwszego dnia po powrocie z przepustki, zastanawiałem się jak sprawiać wrażenie gorliwości, a jednocześnie jak najmniej robić i być jak najczęściej w domu. Niestety w sobotę nie udało mi się pojechać na przepustkę, a ponieważ w soboty piloci raczej nie latali, więc wróciłem na kompanię dużo wcześniej niż zwykle. Niestety większość dziadków również pozostała na miejscu. Już na sam ich widok człowiek się stresował, pomimo tego, że i tak miałem dużo lepszą sytuację od pozostałych kolegów.

Tego dnia przydarzył mi się niemiły incydent. Otóż siedząc sobie spokojnie na kibelku, tradycyjnie przerzuciłem swój pas przez drzwi na znak zajętości ubikacji. Dawało to pewność, że nikt za nagłą potrzebą nie wtargnie do środka. Nagle niespodziewanie usłyszałem szybkie kroki i nim się obejrzałem i zdążyłem zareagować (miałem ograniczone możliwości) pas zniknął mi z pola widzenia. Niestety bez pasa poruszać się po jednostce niepodobna. Musiałem więc żmudnie czekać i czaić się na następną ofiarę. W przyszłości pas już trzymałem mocno w garści. Właśnie zamierzałem się udać do pokoju, gdy usłyszałem za sobą chrapliwy głos „A.A.”:

– O jest nasz spadochroniarz, to dobrze, skoczysz do sierżanta po napoje.

– Teraz? – Spytałem.

– Nie, jak wyjdziesz z wojska. Masz tu dwadzieścia złotych na dwie butelki. No, na co jeszcze czekasz, zostało ci jeszcze dziesięć minut!

Nie chciałem ryzykować stwierdzenia, że nie jest już moim dziadkiem i może mi naskoczyć.

– Ale ja nie wiem, gdzie on dokładnie mieszka.

– Jak będziesz tu stał, to się na pewno nie dowiesz, a czas ucieka. Lepiej, abyś się nie spóźnił.

Miałem co prawda pewne wskazówki co do adresu, ale owego pamiętnego dnia, to „Rysio” poszedł do jego mieszkania. Teraz przyszła na mnie kolej. Trzeba było znaleźć kogoś, kto zna dokładny numer mieszkania. Nie miałem zamiaru chodzić od drzwi do drzwi i pytać się każdego gdzie tu mieszka sierżant bimbrownik. Przed koszarowcem natknąłem się na „Węża”.

– Słuchaj, pod jakim numerem mieszka bimbrownik.

– Co? Jeszcze nie wiesz. No tak, rzadko ostatnio bywasz na kompani. Pod 12 na samej górze.

– Dzięki. A ty gdzie tak pędzisz? – Spytałem.

– Pieprzonemu „Tępakowi” zachciało się bananów, idę spróbować coś wysępić na stołówce. Nara!

Ja też musiałem udać się w dalszą drogę, bo i mój zegar tykał. Ta wielka swoboda poruszania się po jednostce, na którą w Oleśnicy nie mogłem się doczekać, tu mnie wcale nie cieszyła. Szybko odnalazłem znajomą dziurę w płocie i szybko prześlizgnąłem się do miasteczka. Po krótkim poszukiwaniu odnalazłem odpowiednie mieszkanie. Zapukałem do drzwi i czekałem. Po chwili ujrzałem niskiego łysawego faceta, który nie spytał się mnie o to, po co przychodzę, jak się nazywam, czy w jakim pododdziale służę. Wybełkotał tylko:

– Ile?

– Dwa razy proszę. – Odpowiedziałem, nie wiedząc czy się śmiać, czy płakać.

– Zara przyniosę.

Po chwili wrócił z dwoma petami. Widać interes musiał iść całkiem nieźle, bo ilość butelek, jaką udało mi się zobaczyć, wystarczyłaby dla całej naszej kompani na kilka dni picia. Po sfinalizowaniu transakcji udałem się w drogę powrotna na kompanie. Z duszą na ramieniu prześlizgiwałem się przez jednostkę z moim ładunkiem pod mundurem.

– Spóźniłeś się! – Dał się słyszeć znajomy nieprzyjemny głos.

Udawałem, że nie słyszę. I szybko spróbowałem skierować rozmowę na inne tory.

– Zgodnie z życzeniem mam dwie butelki.

– Nie ściemniaj. Wiesz, ile się spóźniłeś?

Zacząłem szybko myśleć, ale nie miałem pojęcia, więc strzeliłem:

– Pięć minut?

Po tych słowach się zaczęło. Znowu za późno się zorientowałem, że chodzi mu o tę cholerną cyfrę. Sporadyczne przebywanie na kompani przytępiło moją czujność. Tym razem „A.A.” się na szczęście nie przepajał (widocznie był bardzo spragniony). Skończyło się na sześćdziesięciu pompkach.

W końcu udało mi się dojść do mojego pokoju. Gdy już się wydawało, że będę mógł sobie chwilę odsapnąć, do izby wpadł „Suchar”:

– „A.A.” cię woła. – Powiedział do mnie.

Tego jeszcze brakowało, znowu chce mnie gdzieś wysłać, pomyślałem sobie. Pytająco spojrzałem na „Gwoździa”, ten jednak dawał mi znaki ręką jednoznacznie mówiące „no dalej idź”. Sam też pewnie wybierał się do pokoju obok, by dołączyć do biesiadników.

– Nie wiesz, czego chce. – Spytałem „Suchara” zrezygnowanym głosem.

– Nie mam pojęcia. – Odpowiedział z ledwie widocznym uśmiechem.

Cóż było zatem robić, wyszedłem wraz za nim do jaskini lwa (lwów).

Okazało się, że „A.A.” mnie woła, by poczęstować mnie czerwoną nalewką własnej produkcji przywiezioną wczoraj z domu!

– Chodź młody, dzisiaj mam urodziny i każdy kot musi wypić za moje zdrowie.

Nalał mi prawdziwego karniaka do małej literatki. Ogarnął mnie mocny zapach bimbru, który skutecznie zniechęcił mnie do picia. Nie można było jednak odmówić spożycia tak wspaniałego podarunku od dziadka. Wziąłem głęboki oddech i przełknąłem zawartość szklaneczki. Momentalnie skręciło mnie całego od stóp do głów, a oczy wyszły mi ma wierzch. Przez pierwszą minutę miałem problemy ze złapaniem powietrza.

– Dobre, co? – Powiedział z zadowoleniem „A.A.”, któremu widocznie spodobała się moja reakcja.

– Zajebiste. – Odpowiedziałem ledwie słyszalnym głosem, powstrzymując napływające łzy.

– Dobra, możesz wracać do pokoju.

Przy drzwiach mijałem się z „Gwoździem”, który dołączał do grona jesionów z własnym trunkiem w ręku.

– Możesz się zająć rejonami. W pokoju jest jeden wielki syf. – Oznajmił jeszcze dla pewności, by mi się czasem nie nudziło.

Noc nie należała do najcichszych, na szczęście nikt nie wpadł na pomysł, by mnie ponownie wysłać do sierżanta po następne butelki. Jak się później okazało, moje obawy nie były bezpodstawne. „Mak-Flaki” o drugiej w nocy leciał uzupełnić zapasy eliksiru.

Dariusz Maryan
  1. Podobno ten samolot nadawał się wyśmienicie do skoków.

PodróżeKulturaMuzykaHistoriaFelietonyPaństwo, polityka, społeczeństwoPowieści i opowiadaniaKącik poezjiRecenzjeWielkie żarcieKomiks
PrzewodnikiAlbaniaNepalPolskaRumunia
Oceń zamieszczony obok artykuł.
Minister kazał, więc uprzejmie informujemy, że nasze strony wykorzystują pliki cookies (ciasteczka) i inne dziwne technologie m.in. w celach statystycznych. Jeśli Ci to przeszkadza, możesz je zablokować, zmieniając ustawienia swojej przeglądarki. Więcej informacji znajdziesz w artykule: Pliki cookies (ciasteczka) i podobne technologie.