Powieści i opowiadania > Wspomnienia z koszar

Rozdział 3. Ostatnie dwa dni

Część trzecia. Ostatni etap

Rozdział 3. Ostatnie dwa dni

Rozdział 3. Ostatnie dwa dniOd samego rana miałem dobry humor. Już jutro miałem stać się w końcu wolny. Po śniadaniu szef oznajmił nam (to znaczy mi, i pozostałym bocianom z PWL-u), że za godzinę będziemy mieć spotkanie z przedstawicielami żandarmerii, którzy poinstruują nas o tym, jak należy się zachowywać po opuszczeniu jednostki. Wzruszyłem się tą troską o nas. Na spotkanie przybył chorąży żandarmerii, wraz ze starszym szeregowym. Po raz pierwszy miałem okazje brać udział w rozmowie z przedstawicielami tej formacji, która nie groziła żadnymi konsekwencjami. Na sali byli również wiosnale z innych pododdziałów, ale tylko nasza trójka jutro miała opuścić wojsko, wszyscy pozostali pisali podanie o tygodniową dosługę, by móc się starać o zasiłek dla bezrobotnych. Chorąży długo i namiętnie ostrzegał nas przed niebezpieczeństwami zbyt radosnego i żywiołowego świętowania wolności. Przytaczał nam różne przykre sytuacje, w których brał udział. Nie omieszkał się dodać, że pomimo wyjścia z jednostki jeszcze przez 24 godziny będziemy pod jurysdykcją wojskową i życzył nam, byśmy się nie musieli spotykać w przykrych okolicznościach.

Po obiedzie zostaliśmy wezwani do gabinetu szefa, który wszystkim obligatoryjnie wręczał przepustki do jutrzejszego rana. Pierwszy raz dostałem przepustkę, której nie chciałem. Wolałbym zostać w jednostce i nigdzie się nie tułać, ale jego determinacja, by się nas na tę noc pozbyć z jednostki, była ogromna. Czyżby się czegoś obawiał? Cóż było robić, przyjąłem ją. Kumple mieli dużo lepszą sytuację, mieszkali w Łowiczu, oddalonego o jakieś 2–3 godziny drogi stąd. Ja nie miałem praktycznie szans pojechać do domu. Z Glinnika pewnie by się to udało, ale tu nie było szans. Postanowiłem więc odwiedzić moich kumpli z Glinnika Jedynym drobnym problemem, był brak gotówki, odprawę bowiem mieliśmy otrzymać jutro.

Do Łodzi zabraliśmy się razem z żandarmerią, ależ oni byli zdziwieni, że na dzień przed przejściem do rezerwy jedziemy na przepustkę. Z Łodzi pociągiem udałem się w dobrze znajome mi tereny. Trawiła mnie wielka ciekawość, co też zastanę na miejscu. Równie mocno zastanawiałem się, jak zdołam wrócić. Pieniądze, jakie posiadałem, były bowiem symboliczne. Po dotarciu na miejsce spotkałem dawnych znajomych, którzy właśnie wsiadali do autobusu, jechali bowiem do Tomaszowa na dyskotekę (oni również mieli dosługę). Rozmawialiśmy tylko przez chwilkę, ale i tak ich informacje nie były zbyt optymistyczne. Dowiedziałem się, że „Węża” trzy dni temu zapakowano w kaftan bezpieczeństwa, bo poturbował jakiegoś porucznika w dobrze znajomej mi knajpie.

Do jednostki dostałem się bez trudu na nie zarekwirowaną mi przepustkę stałą. Na szczęście tego dnia było dosyć ciepło, wiosna powolutku budziła się do życia. Po wejściu do koszarowca okazało się, że moja dawna kompania została przeniesiona piętro wyżej do nowo wyremontowanych pomieszczeń.

Przy biurku dyżurnego stał jakiś plutonowy, co mnie nieco zbiło z tropu (widocznie również tutaj podoficerami zaczęli być na stałe żołnierze nadterminowi. Nie robił mi jednak przeszkód w udaniu się do izby. Nim tam jednak dotarłem, zobaczyłem około 15 wystraszonych żołnierzy z poboru zimowego. Wyraźnie na coś czekali, ale nie miałem ochoty ich zagadywać. Wszedłem do izby, którą okupowali wiosnale i latawce. Zdziwienie, jakie zapanowało na mój widok, nie miało granic. Przywitałem się ze wszystkimi, wypytując, jak tu teraz wygląda sytuacja. Atmosfera była jednak pogrzebowa. Chłopcy szykowali się do objęcia kolejnej warty. Większość mojego poboru miała służyć jeszcze tydzień, a więc nasze dawne plany wyjazdu do Krakowa, by świętować wyjście do cywila, traciły racje bytu. Pochwaliłem się moją chustą i pozbierałem od wszystkich podpisy pamiątkowe, sam też każdemu się podpisałem. Za chwilę mieli udać się po broń, więc po króciutkiej rozmowie postanowiłem opuścić izbę. Zamierzałem odwiedzić jeszcze sierżanta ze spadochroniarni, który nie miał chyba o mnie najlepszego mniemania, postanowiłem więc zdementować wszelkie plotki krążące o mnie po jednostce. Po wyjściu na korytarz spotkała mnie jednak niemiła niespodzianka. Na korytarzu natknąłem się na mojego ulubieńca por. „Złego”, który udzielał właśnie zimolom jakiegoś instruktażu. Gdy mnie zobaczył, oczy mu zapłonęły:

– Co ty tu kurwa robisz?

– Przyszedłem odwiedzić stare śmieci.

– Jakie odwiedzić, co ty pierdolisz, dni odwiedzin to sobota i niedziela po godzinie 15, no co tak stoisz, wypierdalaj.

– A tak mi się właśnie wydawało, że tylko w soboty można. – Odparłem ze zjadliwym uśmiechem.

– No co nie słyszałeś spier...

– Ależ oczywiście już mnie nie ma, pana też mi bardzo brakowało.

Nie ma co, dalej mnie lubi, czułości jeszcze się sypały przez chwilę, teraz młodzi mogli poznać swego dowódcę z jego prawdziwej strony. Nie zrażony gorącym powitaniem udałem się odwiedzić sierżanta. On również był zdziwiony, gdy mnie zobaczył, choć tym razem chyba mile. Rozmawialiśmy chyba z godzinę, o obecnej sytuacji w jednostce. Żalił się, że po odejściu zimoli i moim przeniesieniu ma do dyspozycji tylko jednego żołnierza, który musi robić to, co my musieliśmy we trójkę. Oznaczało to oczywiście bardziej intensywną pracę sierżanta. Spytałem się, co tak naprawdę o mnie słyszał, i co mu opowiadali w jednostce. Mówił, że wieści były zastraszające, gdzie się nie pojawił, tam go pytano, czy ja służę u niego na spadochroniarni, czy to prawda, że wraz z kolegami, stosuje fale na kompanii itd... Mówił, że tyle miał takich rozmów, że w końcu nie wiedział, co ma o tym myśleć i postanowił wnioskować do porucznika (szefa spadochroniarni) o przeniesienie mnie na inny pododdział. Powiedziałem mu, że wszystkie te informacje były mocno przejaskrawiane i naciągane.

– Z powodu kilku lalusi, za którymi stało kilku wysoko postawionych oficerów, i liczne koligacje rodzinne, w jednostce rozpętała się istna histeria i nagonka na nas.

– Tak, ale wcześniej nigdy nie było tylu skarg.

– Owszem, ale wcześniej nikt się nie skarżył, w moim przekonaniu to, co się działo, gdy ja byłem młody, nigdy nie wykraczało poza ramy pewnego folkloru, a oni mieli się nawet lepiej od nas.

Ostatecznie częściowo go chyba przekonałem, na koniec rozmowy podziękował za pamięć, gdyż nie zdarzyło mu się jeszcze przyjmować kogoś, kto został wydalony z jednostki, a na koniec służby postanowił go odwiedzić.

Po opuszczeniu sierżanta udałem się na przystanek i podążyłem w drogę powrotną. Kłopoty zaczęły się w Tomaszowie. Po przeliczeniu moich zasobów finansowych stało się jasne, że nie wystarczy mi pieniędzy na powrót do jednostki. Podjąłem więc wielce ryzykowną decyzję odbycia podróży do Łodzi w ubikacji pociągu. Podróż była nieco nerwowa, zwłaszcza w momentach, gdy niecierpliwi współpasażerowie próbowali wedrzeć się do środka. Ostatecznie cel został osiągnięty. Jeszcze, tyko przy wysiadaniu chwila grozy, gdyż natknąłem się na konduktora, lecz ten na szczęście nie spytał o bilet.

W Łodzi poczułem się raźniej, ale ostatni autobus niestety już odjechał. Pozostało mi więc poczekać na pierwszy poranny autobus do jednostki. Mieszały się we mnie wówczas dwa uczucia. Jedno wielkiej radości, gdyż uświadomiłem sobie, że już po północy i, że dzisiaj będę już WOLNY, drugie natomiast było uczuciem zniechęcenia. Było ono spowodowane dosyć niską temperaturą, zmęczeniem, i sporym głodem, który się we mnie obudził. Postanowiłem jednak z tym walczyć, nie raz przecież zdarzało mi się spać na różnych dworcach, kiedy połączenia się urywały. Żeby jakoś zabić czas, zwiedziłem ulicę Piotrkowską by night, chyba ze trzy razy z każdej strony. Około trzeciej nad ranem byłem już tak głodny, że postanowiłem jednak ostatnie grosiki ciułane na ten powrotny autobus zainwestować w hamburgera, który kusił mnie już od dawna w otwartym całą dobę barze szybkiej obsługi. Inwestycja okazała się pomocna, ale spowodowała wielką niepewność co do mojego powrotu.

Na moje szczęście kierowca porannego autobusu okazał się wyrozumiały i udało mi się go uprosić o darmowe dowiezienie do jednostki. Nigdy się tak nie cieszyłem z jej widoku, jak wtedy. Wycieńczony udałem się na hangar, w celu zwędzenia śniadania „Bambusowi”, gdyż na stołówce musiałbym się za dużo kłócić. Ten chomik zawsze miał spore zapasy, więc nie czułem się winny. Dowiedziałem się od niego, że na kompanię po naszym wyjeździe przybyło pięciu nowych kotów, którzy mieli wzmocnić nasz pododdział po naszym wyjściu. Teraz zrozumiałem skąd ta determinacja, by nas wysłać na przepustkę. Na kompanię dotarłem punktualnie o 10, czyli dokładnie o czasie. Pozostałe bociany dotarły pół godziny później.

Nasi zmiennicy, podobnie jak w Glinniku, miny mieli nietęgie, ale mało mnie to już obchodziło. Najwięcej z ich przybycia cieszyli się latawce, aż pięciu młodych to więcej niż się spodziewali. Ja tymczasem rozłożyłem swoją chustę w pokoju i zbierałem od wszystkich podpisy. Jednak atmosfera wielkiego święta, która miała mi towarzyszyć, gdzieś uleciała. W tym dniu bowiem tylko nasza trójka opuszczała jednostkę, a tylko ja jeden miałem chustę. Wiedziałem, że po przejściu przez jednostkę i pożegnaniu się ze wszystkimi na hangarze, będę musiał ją zdjąć, gdyż pojedynczy osobnik w chuście wzbudzałby na dworcu w Łodzi i Katowicach zbyt dużo emocji. Około 12 udaliśmy się po naszą odprawę (było tego nieco ponad tysiąc złotych), i już z tym zasobem gotówki po raz ostatni wróciliśmy na kompanię, gdzie uroczyście Kapitan wbił nam do książeczki wojskowej stempel w miejscu „zwolniony do rezerwy” co kończyło oficjalnie moją zawrotna karierę żołnierza. Nie pozostało mi nic innego jak przywdziać moją chustę, zawierającą emblematy wszystkich trzech jednostek, w których przyszło mi służyć i przemaszerować przez całą kompanię do wyjścia. Euforia to chyba najwłaściwsze określenie na opisanie stanu, jaki wówczas we mnie zapanował. Przechodząc korytarzami koszarowa, żegnałem się z wszystkimi kumplami, których zdążyłem poznać i z pewną satysfakcją patrzyłem na nowych, którzy właśnie rozpoczynali to, co ja właśnie zakończyłem – służbę wojskową.

Po wyjściu za bramę po raz ostatni popatrzyłem się na panoramę jednostki. Lekko się uśmiechnąłem. Moje myśli były już w domu, a reszta zamierzała dotrzeć tam jak najszybciej.

Dariusz Maryan
PodróżeKulturaMuzykaHistoriaFelietonyPaństwo, polityka, społeczeństwoPowieści i opowiadaniaKącik poezjiRecenzjeWielkie żarcieKomiks
PrzewodnikiAlbaniaNepalPolskaRumunia
Oceń zamieszczony obok artykuł.
Minister kazał, więc uprzejmie informujemy, że nasze strony wykorzystują pliki cookies (ciasteczka) i inne dziwne technologie m.in. w celach statystycznych. Jeśli Ci to przeszkadza, możesz je zablokować, zmieniając ustawienia swojej przeglądarki. Więcej informacji znajdziesz w artykule: Pliki cookies (ciasteczka) i podobne technologie.