Po kilku minutach przyszedł po nas kapral. Był uśmiechnięty, zrelaksowany, robił dobre wrażenie.
– Witam, dobrze, że wpadliście nas odwiedzić, zobaczycie, będzie wam się tu podobać. Trochę się spóźniliście, co prawda jest już po obiedzie, ale może coś się jeszcze znajdzie. Mam nadzieję, że nie wnosicie do jednostki żadnego alkoholu? To jest surowo zabronione – ostrzegł.
– Ależ skąd, nawet by nam to do głowy nie przyszło – oparł „Klekot”.
– Wam przychodzą do głowy bardzo różne rzeczy, ale teraz nie mam czasu was sprawdzać. Chodzicie za mną.
No pięknie, trzeba gdzieś schować buteleczkę, bo jak mnie z nią złapią, to będzie nieciekawie – pomyślałem. Na razie nie było takiej możliwości. Wyszedłem, więc grzecznie za kapralem.
– Ustawcie się dwójkami – rozkazał.
– Ale nas jest pięciu – odparł z powagą w głosie „Klekot”.
– Widzę, że dobry humor cię nie opuszcza, to dobrze. Pójdziesz na końcu jako nieparzysty.
– Tak jeeest panie kapralu!
– Czy ktoś ma jeszcze jakieś pytania? – Nie, to idziemy na stołówkę.
Cel naszego marszu znajdował się bardzo blisko. Po chwili po raz pierwszy w życiu wchodziłem do wojskowej jadalni. W środku krzątało się kilka osób, które powoli przygotowywały pomieszczenie do kolacji. Podeszliśmy z kapralem do okienka, przez które wydawano jedzenie. Otrzymaliśmy swoje porcje i udaliśmy się do stolików. Jedzenie nie wyglądało najgorzej, ale ja jakoś nadal nie umiałem się przemóc. Coś jednak musiałem zjeść, bo prawdę mówiąc, od chwili wyjazdu niczego nie tknąłem.
Na jedzenie mieliśmy dziesięć minut. Po posiłku (oczywiście dwójeczkami) ruszyliśmy w dalszą drogę. Szybkim tempem przemierzaliśmy jednostkę, kierując się w stronę sporego budynku przypominającego blok mieszkalny. Zeszliśmy do piwnicy owego budynku. Gdy szliśmy wąskim korytarzem, kapral ponownie spytał, czy na pewno nic nie przemycamy. Po tym pytaniu moje 0,7 l zaczęło mi ciążyć jeszcze bardziej. Po chwili weszliśmy do małej salki, gdzie siedziało już kilku rekrutów.
– Dajcie mi wasze książeczki wojskowe, siedźcie tu i czekajcie, aż wrócę – rozkazał kapral.
Rozejrzałem się wokoło, salka nie była duża, raczej ciemna, pozbawiona jakichkolwiek sprzętów poza telewizorem i magnetowidem, które ustawione były na małym, brzydkim stole. Uwaga ogółu skupiała się na filmie odtwarzanym z kasety. Mnie natomiast zainteresowały długie, ciemnozielone zasłony dotykające ziemi. Usiadłem blisko jednej z nich i nie namyślając się długo, schowałem za nią swój ładunek. Może jest tam aż do dziś? Kapral wrócił po niespełna dziesięciu minutach i zaczął nas wywoływać.
– Ci z was, których nazwiska wyczytałem, idą za mną, reszta czeka na swoją kolej.
Znajdowałem się w pierwszej czwórce. Po chwili znalazłem się w dużo obszerniejszym pomieszczeniu, zastawionym dookoła stołami, za którymi siedziało kilku wojskowych i dwie panie obsługujące maszyny do pisania. W tej sali poszczególni „ochotnicy” byli przydzielani do odpowiednich kompanii i plutonów. Tu prawdopodobnie decydowano również o profilu szkolenia po przysiędze wojskowej.
Poproszono mnie, bym usiadł. Naprzeciw siebie miałem porucznika i dwóch chorążych.
Interesowało ich głównie moje wykształcenie. Gdy udzieliłem odpowiedzi, przyjrzeli mi się uważniej. Czyżby było ono aż takie nietypowe? Być może. Mimo woli zacząłem się przysłuchiwać prowadzonej obok rozmowie.
– Jakie ma pan wykształcenie?
– No chodziłech do szkoły.
– Dobrze, ale do jakiej szkoły pan chodził?
– No do podstawówki, chodziłech.
– Ukończył ją pan?
– Prawie tak.
– Co to znaczy prawie?
– No jednej klasy mi brakło.
–Dobrze zapisujemy, więc iż posiada pan wykształcenie niepełne podstawowe. Powiedz mi, dlaczego się nie uczyłeś?
– Ano nie chciało mi się, nie było na to czasu.
– Ale tu będziesz się musiał przykładać do nauki, nikt tu nie będzie miał taryfy ulgowej. Będziesz musiał opanować wiele zagadnień i zdać egzamin zarówno z praktyki, jak i z teorii – jasne?
Ciekawe, jakie zagadnienia ma na myśli – pomyślałem. Nie dosłyszałem jednak odpowiedzi delikwenta, gdyż spytano mnie właśnie w tej chwili o stan cywilny. Pytano mnie również o moje wyznanie oraz nastawienie do służby wojskowej. Odpowiedziałem, że przyjechałem do jednostki jak większość „ochotników” z chęcią i radością. Porucznik spojrzał na mnie groźnie, chyba nie spodobała mu się moja wypowiadana „jadowitym językiem” odpowiedź. W każdym razie nie zadawano mi więcej podobnych pytań.
Gdy już wszyscy dookoła zaspokoili swoją ciekawość, pozwolono mi odejść. Książeczki mi jednak nie oddano (zwrócił mi ją dopiero po paru dniach dowódca plutonu). Następnym punktem dnia była wizyta u fryzjera. Co prawda zdążyłem przezornie skrócić swoje włosy do regulaminowej długości, ale co to, kogo obchodzi? Iść muszą wszyscy, a czy są łysi, czy mają włosy po ramiona, to nie ma znaczenia. Już z jednakowymi fryzurami udaliśmy się do magazynu wojskowego, w którym mieliśmy otrzymać sorty mundurowe. Po drodze przyglądałem się żołnierzom maszerującym w zwartym szyku lub krzątającym się przy porządkach w różnych miejscach jednostki. Wszyscy się na nas patrzyli, było to całkiem zrozumiałe, ponieważ nowe twarze w jednostce zawsze wzbudzają zainteresowanie i podnoszą na duchu starszych żołnierzy.
Magazyn był pokaźnych rozmiarów. W środku panował przyjemny chłodek. Całą grupą podeszliśmy do otyłego sierżanta, który właśnie układał na ziemi obuwie sportowe.
– Ustawić się w szeregu – zabrzmiał rozkaz kaprala.
– A cóż to za towarzystwo mi sprowadzasz? – Spytał sierżant.
– Świeży pobór, dopiero co dotarli. – Odparł.
No to musimy nasze zuchy jakoś ubrać. Podejdźcie do tej białej linii i ustawcie się od najwyższego do najniższego.
Nie chwaląc się, stałem na samym początku, więc jako pierwszy przystąpiłem do odbierania sortów. Na ziemi leżały przed nami rozmaite rzeczy. Najpierw otrzymaliśmy namiastkę obuwia, a mianowicie trampki i klapki. O ile trampki dostałem w miarę dopasowane, to z klapkami było już gorzej (były o wiele za małe). Następnie zaczęliśmy kompletować nasze plecaki. A oto co otrzymaliśmy: dwa komplety mundurów (jeden na ćwiczenia w terenie, drugi wyjściowy), pałatkę z omasztowaniem (czyli inaczej nieprzemakalną pelerynę), szalik, rękawiczki, wojskowy pas na mundur, zestaw pasków do plecaka, pasek do spodni, trzy pary grubych skarpet, czapkę zimową (uszatkę), rogatywkę polową, beret w kolorze wojsk lotniczych (szaro-niebieski), kurtkę zimową z podpinką, menażkę, no i oczywiście niezbędnik (łyżka, nóż, widelec w jednym).
Mundury były przestarzałe (dostaliśmy żaby1) i podniszczone. Najciekawszym nabytkiem była peleryna, z której podobno za pomocą metalowych rurek, które były w zestawie można było zrobić namiot. Buty wojskowe (skoczki lub opinacze) mieliśmy otrzymać w późniejszym terminie.
Obładowani tymi darami ruszyliśmy w dalszą drogę. Po drodze jeden z kolegów spytał kaprala czy możemy zatrzymać się na papierosa. Zgodził się chętnie, bo jak sam stwierdził też ma ochotę puścić dymka. Gdy doszliśmy do palarni, ogłosił krótką przerwę. Korzystając z chwili wytchnienia, udałem się do najbliższych krzaczków za rogiem, aby odcedzić kartofelki (trzy piwka dawały o sobie znać).
W nieco lepszym humorze wracałem na palarnie. Po powrocie spotkała mnie pierwsza nieprzyjemna niespodzianka.
– Gdzie kurwa żołnierz chodzisz, zezwoliłem na oddalanie się od palarni?! – Rozdarł się kapral.
– Myślałem, że skoro jest chwilka przerwy, to mogę skoczyć na stronę – odpowiedziałem nieco przerażony i zszokowany tym nagłym atakiem.
– Ja ci pomyślę, masz się pytać o wszystko i to w odpowiedniej formie – jasne?!
– Ale ja…
– Czy pozwoliłem ci się odezwać? Jak chcesz się odlać, to się pytasz, chcesz zawiązać sznurówkę, też się pytasz, chcesz kupić w kiosku zasranego wafelka, to też się kurwa mać pytasz!
– Tak jest! – Krzyknąłem całkiem już przerażony.
– Dobra kończyć palenie, idziemy na kompanie.
A taki się wydawał miły i spokojny. W jednej chwili zrobił się czerwony jak burak. Dobrze, że nie spytałem go, czy mogę podrapać się po tyłku, bo mnie właśnie swędzi. Że też już na samym początku musiałem podpaść.
Weszliśmy do następnego budynku. Później się okazało, że będzie on naszą kwaterą przez najbliższe trzy miesiące. Już od samych drzwi wejściowych usłyszeliśmy okropne krzyki. „Nasz” kapral również się bardzo ożywił.
– Biegiem, jazda na górę, szybciej, szybciej, prawą stroną! Praaawą! Nie wiecie do cholery, która jest prawa! –Wykrzykiwał coraz głośniej.
W tym momencie nie wiedziałem nawet, jak się nazywam, a co dopiero mówić o rozróżnianiu stron świata.
– Szybciej – ruszacie się jak woły!
Łatwo mu powiedzieć, on nie dźwigał tych wszystkich ciężarów. W końcu dotarliśmy na właściwe piętro (najwyższe). Za uchylnymi drzwiami rozpościerał się długi korytarz z wieloma pomieszczeniami (izbami żołnierskimi) po obu stronach. Gdybym nie był taki przerażony, pewnie parsknąłbym śmiechem. To, co zobaczyłem, było dosyć zabawne.
We wszystkich kierunkach biegały zdezorientowane grupki żołnierzy. Byli oni ciągle poganiani przez kaprali. Część z nich było w pełnym umundurowaniu, niektórzy jeszcze w ubraniach cywilnych. Było też kilku w samych kalesonach, a nawet bez nich!
Wbiegliśmy do jednego z pomieszczeń, gdzie już czekały na nas kolejne sorty wojskowe.
W pokoju urzędował dwumetrowy kapral. Z takim lepiej nie zadzierać – pomyślałem. Później się okazało, że był to najspokojniejszy kapral ze wszystkich. Potrafił wzbudzić zaufanie u człowieka. Zawsze, gdy miałem jakiś problem, a nie było akurat w pobliżu mojego dowódcy, to udawałem się do niego. W tej jednak chwili był on dla mnie kolejną niewiadomą.
– Wszystkie rzeczy cywilne: ubrania, plecaki, buty ładujecie do tych czarnych worków. Zatrzymujecie tylko dokumenty. – Rozkazał donośnym głosem.
Jak rozkaz to rozkaz, zacząłem więc pakować ubranie do worka. Zawahałem się na chwilę przy slipkach, ale kapral pozbawił nas wszelkich złudzeń.
– Powiedziałem wszystko! –Powtórzył z mocą w głosie.
Ogołoceni z resztek cywilnych rzeczy przystąpiliśmy do kompletowania bielizny wojskowej. Zacząłem od spodenek (czyli słynnych begesów). Spodenki w kolorze niebieskim miały nam służyć za majtki i spodenki w jednym. Udało mi się wyszukać begesy z gumką (mogły mi się trafić ze sznureczkami). W spodenkach poczułem się nieco pewniej. Mogłem zacząć kompletować resztę stroju, który leżał przed nami na stole. Musiałem się śpieszyć, gdyż każdy łapał, co lepsze sztuki. Koszulkę, kalesony (dół oraz podkoszulkę z długim rękawem) i piżamę zdobyłem dobrze dopasowane. Kłopoty się zaczęły przy kompletowaniu dresu wojskowego. Bluzę znalazłem jeszcze znośną, za to wszystkie dostępne spodnie były za małe.
– I co mam teraz z tobą zrobić? – Odezwał się „Waligóra”. Po cholerę tak urośliście?
– To nie moja wina – odparłem przerażony nie na żarty.
– Coś jednak trzeba ci znaleźć. O, te będą pasować – powiedział z przekonaniem i sięgnął po o wiele za małe spodnie.
Oczywiście spasowały jak ulał, wolałem nie przeciągać struny. Później je sobie wymienię – pomyślałem.
– Pośpieszcie się, nie mamy całego dnia! – Krzykną do wszystkich.
– Już kończymy, panie kapralu – odparł cichutko „Szeryf”, który właśnie zakładał bluzę.
– Macie tu sznurki i plomby do waszych worków. Patrzcie się uważnie, pokażę wam teraz jak poprawnie je zaplombować.
Na zaplombowanie worków dostaliśmy dwie minuty. Okazało się, że sztuka nie jest taka prosta, na jaką się wydawała. Ostatecznie jednak się udało i rozstałem się ze swoimi cywilkami aż do przysięgi. Po zaplombowaniu przypomniało mi się, że zapomniałem wyrzucić z torby nadgryzionego banana i kilka mandarynek.
– Dobra brać toboły, ustawcie się w dwuszeregu. Biegiem, prawą stroną za mną marsz! –Posypały się komendy.
Szkoda, że nie posiadałem dodatkowego kompletu rąk. Nie było jednak innego wyjścia, trzeba było brać toboły i biec za kapralem. Daleko biec na szczęście nie musieliśmy. Stanęliśmy przed szatnią, która mieściła się na strychu. A w niej zdeponowaliśmy rzeczy cywilne, jak również część rzeczy wojskowych (kurtkę z podpinką, pelerynę, czapkę zimową). Musiałem zapamiętać numer swojego wieszaka i półki, co w moim obecnym stanie wcale nie było takie proste. Serce nadal biło znacznie szybciej niż zazwyczaj. Z pozostałymi rzeczami zbiegliśmy na dół. Na kompani nadal panował wielki ruch.
Następnym etapem była wizyta u lekarza. Do pomieszczenia, w którym rezydował, wchodziliśmy pojedynczo. Pani doktor wykonywała rutynowe badania. W pewnej chwili jednak wystraszona spojrzała na mnie.
– Proszę się troszkę uspokoić, wziąć parę głębokich wdechów powietrza. Pana ciśnienie jest o wiele za wysokie. – Powiedziała.
Po chwili badanie zostało powtórzone, wynik był nieco lepszy, ale nadal niepokojący.
– Spokojnie, szybko przyzwyczai się pan do nowych warunków, zawsze najgorzej jest na początku.
Nie miałem zamiaru się do niczego przyzwyczajać. Cały czas nie opuszczała mnie myśl o tym, że uda mi się stąd wkrótce wydostać.
Po badani lekarskim kazano nam usiąść na podłużnej ławce i czekać, aż ktoś po nas przyjdzie. Oczekiwanie strasznie mi się dłużyło. Co jakiś czas podchodzili do nas różni kaprale i wywoływali parę osób, które udawały się już do swoich plutonów. W końcu zostałem na ławeczce sam (może o mnie zapomną?). Z zamyślenia wyrwał mnie głos kaprala „Księciunia”.
– szeregowy Maar… – próbował nieudolnie odczytać moje nazwisko, ostatecznie dał jednak za wygraną (nie miałem zamiaru mu pomagać) i skrócił – ty, choć za mną. Weszliśmy do izby żołnierskiej mieszczącej się na końcu korytarza.
– To będzie twój pokój. Możesz sobie wybrać wóz2. –Powiedziawszy to, szybko się oddalił.
Usiadłem na taborecie i rozejrzałem się wokoło. Poza moim wozem w pokoju było jeszcze dziewięć innych. Przy co drugim stała metalowa szafka. Pięć łóżek było już zagospodarowanych. A więc jednak są tu starzy żołnierze – pomyślałem ze zgrozą.
Nie miałem jednak czasu na dalsze rozważania na ten temat, ponieważ do pokoju wpadło pięciu zdyszanych, wystraszonych elewów (każdy żołnierz przed przysięgą miał taki tytuł). Rozsiedli się na taboretach obok wozów.
– Zdejmuj szybko te rzeczy z wozu, bo jak wpadnie tu kapral, to będziesz miał ciepło – powiedział „Jerycho”.
– To gdzie mam to położyć? – Spytałem.
– Na razie daj to pod wóz, później się rozpakujesz. – Odpowiedział.
– Są jeszcze jakieś wolne szafki?
– Jedna szafka jest przewidziana dla dwóch osób. Ta jest moja, możesz dać tu swoje rzeczy.
– Dzięki, długo już tu służycie? – Spytałem.
– Jesteśmy tu od wczoraj – odparł „Świerszcz”.
A więc jednak nie ma tu dziadków, dobre i to. Nie zdążyłem jednak zadać następnego pytania, gdyż na korytarzu rozbrzmiał donośny głos kaprala:
– Kompania w dwuszeregu na korytarzu zbiórka!
– Ja też mam iść? – Spytałem pędzących do drzwi elewów.
– Też – odkrzykną „Jerycho”. – Pozapinaj tylko wszystkie guziki, weź pas i czapkę.
Więcej cennych rad nie zdążył mi już niestety przekazać, gdyż właśnie zniknął za drzwiami. Nie pozostawało mi nic innego, jak tylko wybiec za nimi. Widocznie tempo wyjścia na zbiórkę było niezadowalające, gdyż zaraz po moim wyjściu na korytarz posypały się następujące komendy.
– KOMPANIA ROZEJŚĆ SIĘ, PRZYGOTOWANIE DO ZBIÓRKI CZAS PIĘĆ SEKUND. KOMPANIA W DWUSZEREGU NA KORYTARZU ZBIÓRKA!
Drugie podejście było już nieco lepsze, ale kaprala „Wścieklicy” i tak nie zadowoliło. Po trzecim wyjściu udało nam się pozostać na korytarzu nieco dłużej.
– Wyrównać dwuszereg! – Padł rozkaz.
Cała kompania zaczęła się nieznacznie przesuwać w różne strony. Kapral podszedł do jednego z elewów – coś widać mu się nie spodobało, bo zaraz rozległ się jego głośny krzyk:
– Jak kurwa stoisz?! Nie umiesz ustawić się w dwuszeregu! Do cholery, ile razy mam to powtarzać, żebyście w końcu się nauczyli – ROZEJŚĆ SIĘ!
– O co mu chodziło? – Spytałem „Świerszcza”.
Nie zdążył mi jednak udzielić odpowiedzi, gdyż znowu na złamanie karku musieliśmy pędzić na korytarz. Tym razem się udało. Nie wygnał nas piąty raz do pokojów.
– Do środka łącz! (co?) W lewo zwrot! (to zrozumiałem). Biegiem, na plac przed budynkiem maaarsz! – Sypały się komendy jedna po drugiej.
Podczas zbiórki miałem okazję po raz pierwszy przyjrzeć się kompani w komplecie. Było nas wszystkich około stu. Ruszyliśmy biegiem przed budynek. Po drodze zdążyłem się dowiedzieć, jaki jest cel naszego wyjścia – szliśmy na kolację.
Przed budynkiem posypały się następne krótkie rozkazy (baczność, spocznij itd.), nie ma sensu ich tu wszystkich wymieniać. Ustawiliśmy się czwórkami od najwyższych do najniższych. Zdążyłem się już ustawić w drugiej czwórce, gdy padła kolejna komenda:
– Trampkarze na koniec.
Grzecznie, więc zmieniłem swoje położenie w szyku i udałem się na koniec kolumny. Trampkarzy oprócz mnie było dziesięciu (a więc tylko nasza grupka nie dostała butów –widocznie przybyliśmy do jednostki za późno).
– Wyjmij rękę z kieszeni – szepnął stojący obok mnie trampkarz, bo będziesz musiał ją zaszyć.
– Dzięki za ostrzeżenie, uważaj, masz jedną odpiętą – odparłem (karą za to było oderwanie i ponowne przyszycie guzika).
– Ruszamy od lewej – rozbrzmiał głos kaprala „Ochotnika”.
– Kompania na wprost za mną marsz! – Krzyknął kapral „Lichy”, który stał na czele kolumny (ten sam, który przyszedł po naszą piątkę do biura przepustek).
Kompania ruszyła. Podczas marszu cały czas towarzyszyli nam kaprale, powtarzający bez przerw zwrot LEWA, LEWA, LEWA, PRAWA, LEWA – trzymać krok!
Za każdym razem, gdy padała komenda: „trzymać krok” lub „łapać krok” (w której chodziło o to, aby stawiać do przodu tę samą nogę, co idący przede mną elew), idący obok mnie „Gucio” tak śmiesznie podskakiwał, iż pomimo ogólnego przygnębienia o mało się nie roześmiałem. Po dotarciu na stołówkę ustawiliśmy się gęsiego. Po kolei wchodziliśmy do środka. Tuż przed wejściem, idący za mną elew zdjął mi z głowy czapkę. Wejście w czapce na stołówkę groziło w najlepszym przypadku, odnoszeniem poza swoimi również talerzy kaprali. Gdy w czapce weszło więcej osób, stawali się oni automatycznie ochotnikami do rejonów zewnętrznych. Zanim podeszliśmy do okienka, każdy brał metalową tackę. Następnie kolejno otrzymywaliśmy: dodatek (najczęściej owoce), herbatę lub mleko oraz na samym końcu bułki, lub chleb z dodatkami i kawałeczkiem masła. Podczas kolacji przekonałem się, że warto być wysokim. O ile żołnierze, którzy jako pierwsi zasiadali do kolacji, mogli ją zjeść w miarę spokojnie, o tyle ci ostatni (trampkarze na przykład) musieli się bardzo śpieszyć. Muszę jednak stwierdzić, że nawet jak byłem na końcu kolejki (zdarzyło mi się to kilka razy, z różnych zresztą powodów) to można było zdążyć. Niektórzy się jednak nie wyrabiali i nim zdążyli rozsmarować masełko, padały komendy w stylu – kompania powstań, odnosimy naczynia, zasuwamy taborety i tym podobne. „Gucio” ciągle się skarżył, że jest głodny. Po kolacji ponownie ustawiliśmy się czwórkami i pomaszerowaliśmy w kierunku kompani. Wracaliśmy nieco inną trasą, mijając po drodze kiosk (później, za każdym razem po obiedzie mieliśmy koło niego krótką przerwę). Przed kompanią ponownie sformowaliśmy dwuszereg.
– Trampkarze wystąp. – Padł rozkaz.
Nieco zaniepokojony wykonałem polecenie, pozostali również.
– Kompania biegiem za mną marsz! – Krzykną „Lichy”, po czym zniknął z żołnierzami za drzwiami.
– A wy chodźcie za mną – powiedział „Księciunio” do naszej grupki.
Okazało się, że idziemy po przydział środków do higieny osobistej. Mieliśmy również otrzymać zestaw do czyszczenia obuwia i rejonów wewnętrznych. A oto, co dostaliśmy: szczoteczkę do zębów (zachowałem ją na pamiątkę. Gdybym jej nie przywiózł do domu i nie pokazał swoim bliskim, nigdy nie uwierzyliby, że mogą takie produkować. Ciekawie jak by wypadła na słynnej reklamie z pomidorem. Myślę, że nie tylko pomidor by nie przetrwał, ale i ogórek byłby mocno poharatany), pastę do zębów (podobno czyszcząco-pielęgnująca), dwie maszynki do golenia (ssstrasznie ostre), krem w tubce, pędzelek, mydełko oraz ręcznik. Grzebienia mi nie dali. Poza tym otrzymaliśmy również dwie szczotki, (jedna do butów, druga do podłogi) oraz czarną pastę. Z nowymi darami wróciliśmy na kompanie. Umieściłem nowe nabytki w szafce przy moim wozie. „Jerycho”, „Świerszczu”, „Serducho” i pozostali byli już w dresach.
– Wskakuj szybko do dresu, bo za moment wychodzimy czyścić buty. – Powiedział „Okularnik”.
– Ale ja jeszcze nie mam żadnych butów – odparłem.
– I tak nie pozwolą ci tu samemu zostać.
Czyszczenie butów to w wojsku prawdziwy rytuał. Tak jak mówił „Okularnik”, również i „trampkarze” musieli wybiec na zbiórkę. Podczas polerowania butów prowadziliśmy nieco luźniejsze rozmowy z kapralami. Jedynie „Ochotnik” i „Wścieklica” nie mieli na nie ochoty.
– Jak stwierdzicie, że możecie się już przejrzeć w swoich butach, to możecie meldować gotowość do sprawdzenia. – Powiedział „Lichy”.
Poprawek było sporo. Zależały one głównie od humoru kaprala. Nie mogło ich być jednak za dużo, gdyż na czyszczenie butów mieliśmy określony czas, którego nie mogliśmy przekroczyć. Ramy czasowe i schemat organizacyjny w wojsku to podstawa. Następnym punktem tego emocjonującego dnia były rejony wewnętrzne.
Naszej drużynie przypadło do sprzątania pomieszczenie na końcu korytarza. Pomieszczeniem tym była ubikacja. W środku stwierdziłem ze zdziwieniem, że zamiast tradycyjnego wyposażenia, znajdowały się tam trzy otwory przeznaczone do wiadomych rzeczy. Wcześniej tylko raz widziałem takie rozwiązanie, a było to w Macedonii.
Gdy zakończyłem zwiedzanie, przystąpiłem do szorowania podłogi świeżo otrzymaną szczotką (a więc opowieści o czyszczeniu pisuarów szczoteczką do zębów to zwykły mit).
Tego dnia robiłem to z wielkim zaangażowaniem. Kaprale zadbali o to, by nam czasem nie zabrakło pasty czyszczącej. Później rejony czyszczone były głównie za pomocą wody.
Mieliśmy się najlepiej z całej kompani, gdyż podczas sprzątania byliśmy poza zasięgiem wzroku kaprali. Mogliśmy, więc w spokoju porozmawiać i trochę pościemniać. Najgorzej trafili elewi, którzy mieli rejon obok biurka podoficera dyżurnego, gdzie urzędował kapral (przynajmniej na początku). Musieli oni bowiem przez cały czas wykazywać niesłabnący entuzjazm przy myciu podłogi. Rejony były niezmienne przez cały okres służby. Czyściliśmy je codziennie, niezależnie od tego, w jakim stopniu były one zabrudzone. Po skończonym sprzątaniu, jeden ochotnik – najczęściej wybierany drogą losowania – meldował kapralowi gotowość do zdania rejonu. Liczba poprawek zależała głównie od czasu, jaki pozostawał do wieczornej zbiórki. Czasami, jak kapral miał dobry humor, udawało się zdać rejon nieco wcześniej niż zwykle. Mogliśmy posiedzieć wówczas w pokoju (oczywiście na taboretach) i zająć się innymi sprawami (na przykład przyszywaniem guzika lub odpruwaniem kieszeni).
Po skończonych porządkach mieliśmy chwilkę czasu na wieczorną toaletę i przebranie się do piżamek.
Na okrzyk – zbiórka wybiegaliśmy na korytarz (czasem po kilka razy) i ustawialiśmy się w dwuszeregu. Wieczorny apel zawsze zaczynał się od sprawdzenia stanów osobowych. Sprawdzano, czy nie zawieruszyła się gdzieś jakaś owieczka (czasami się zdarzały braki, zwłaszcza gdy ktoś miał rozwolnienie). Po sprawdzeniu stanów osobowych zabierał głos któryś z kaprali. Dowiadywaliśmy się w wielkim skrócie, co nas czeka w dniu następnym i na co mamy się przygotować. Później te informacje przekazywali nam nasi dowódcy, których mieliśmy poznać kolejnego dnia. Dla mnie najważniejszą informacją podczas tego apelu było zapowiedzenie wizyty oficera społecznego na naszej kompani. Miałem, bowiem cichą nadzieję, iż pomoże mi on znaleźć sposób na przedterminowe zwolnienie do cywila. Następnym punktem apelu było rozdawanie listów. Na razie jednak nie było żadnych. Po apelu rozchodziliśmy się do swoich pokoi, aby przygotować wozy do odpalenia. O tym, czy wóz był gotowy, czy nie, decydował oczywiście kapral. Jeżeli uznał, że jest dobrze przygotowany, a ubranie było idealnie poskładane i ułożone na taborecie według ustalonego wzorca, to pozostawało już tylko oczekiwanie na capstrzyk. Natomiast, gdy stwierdził, że coś jest zrobione źle, to przewracał wóz lub taboret, a całą zabawę zaczynało się od nowa. Dobrze przygotowany wóz charakteryzował się tym, że po wejściu doń, jednym ruchem ręki można było naciągnąć na siebie dwa koce owinięte drugim prześcieradłem. Koce musiały odpowiednio do siebie przylegać i być regulaminowo zrolowane. Wóz (wraz z materacem, podkładem prześcieradłami, poszewkami, kocami i poduszką), taboret oraz połowa szafki oczywiście były na moim stanie i byłem za to wszystko odpowiedzialny. W szafce trzymałem głównie przybory toaletowe, które musiały być oczywiście ułożone regulaminowo. Kontrole szafek zdarzały się dość często. Gdy na przykład szczoteczka do zębów była odwrócona w niewłaściwą stronę, to natychmiast wszystko z szafki wylatywało i trzeba było na nowo układać tych kilka drobiazgów. Gdy kapralom się wybitnie nudziło, to czasami rzucali wszystkie szafki i wozy na środek pokoju, a cierpliwi elewi za każdym razem spokojnie rozbierali ten kopiec i układali poszczególne rzeczy na swoim miejscu. Wojsko zawsze musi mieć zajęcie, nawet jeżeli jest bezsensowne.
– Na kompani capstrzyk, capstrzyk, gasną światła. – Rozległo się w końcu długo oczekiwane zawołanie jakiegoś kaprala.
Nareszcie w łóżku. Istna burza myśli: co też jutro mnie czeka, jacy będą nasi dowódcy i co porabia moja myszka? Czy o mnie myśli w tej chwili, a może już usnęła? Zrobiło się mi nagle bardzo smutno. Przez cały dzień nie miałem czasu na myślenie o czymkolwiek. Dopiero po capstrzyku można było uporządkować myśli. Włączyłem się do cichej rozmowy z kolegami, których zdążyłem już troszkę poznać. Jak na razie byłem jedynym góralem w towarzystwie.
– Cisza nie gadać. – Zabrzmiał przykry głos jakiegoś kaprala zza drzwi.
Sprawdziłem jeszcze na wszelki wypadek, czy mój tobołek leży nadal pod wozem, odwróciłem się na drugi bok i zasnąłem.
Obecnie wycofywane z użytku.
Wojskowe łóżko ze sprężynami.