Powieści i opowiadania > Wspomnienia z koszar

Rozdział 1. Witajcie koty

Część druga. Jednostka Liniowa

Rozdział 1. Witajcie koty

Rozdział 1. Witajcie koty– Poczekajcie tu chwilę, pójdę powiadomić, kogo trzeba o waszym przybyciu. – Oświadczył dyżurny biura przepustek.

Rozłożyliśmy się przed dużym budynkiem, w którym mieściła się siedziba oficera dyżurnego oraz sztab jednostki, z gabinetem dowódcy pułku włącznie. Na frontowej ścianie widniał wielki napis informujący nas, jak owa jednostka się nazywa. Oprócz napisu oczy przykuwał również sporych rozmiarów herb jednostki – wielki orzeł trzymający w szponach szablę. Jak się później dowiedziałem była ona częścią większej całości, to znaczy Brygady Powietrzno-Desantowej.

Słońce dopiekało bezlitośnie, na szczęście siedzieliśmy w cieniu, który czynił upał nieco lżejszym. Szeregowiec, który poszedł poinformować „kogo trzeba”, jakoś nie wracał. Przyszła mi do głowy nagła myśl, że może o nas zapomnieli i wcale na nas nie czekają. Już sobie zacząłem wyobrażać, że z budynku wychodzi jakiś porucznik i mówi: „Nic tu po was, wracajcie do domu”. Nie – to niemożliwe. Trzeba odrzucić kuszące myśli i spojrzeć prawdzie w oczy, wdepnąłem po uszy i nie ma odwrotu. O cholera, ja chcę do domu!

– Co jest do diabła, mamy tu korzenie zapuścić czy co? Olewają nas od samego początku. –Odezwał się „Wąż”.

– Muszą mieć tu niezły bajzel. –Dorzucił „Komar”.

– Jak nikt po nas zaraz nie przyjdzie, to idę na piwo! Nie będę tu sterczał jak kołek. – Ciągnął dalej „Wąż”, po czym wstał i zaczął się rozglądać po jednostce.

Pewnie wypatrywał, którą drogą można by się najłatwiej przedostać do miasteczka wojskowego. Nie namyślając się długo, również wstałem, lecz nie z zamiarem udania się na piwo. Chciałem po prostu rozprostować nogi. Po chwili milczenia przemówił „Rekin”:

– Ciekawe ilu się nam trafi dziadków? I czy będą to jacyś przepojeńcy, czy będą spoko.

– Pewnie będzie ich ze stu i w dodatku sam kryminał. „Rekin” nie pękaj. – Odezwał się poirytowanym głosem „Maniek”.

– Cholera, pić mi się chce, a ten dupek tam wsiąknął na dobre, może faktycznie chodźmy do baru. Co będziemy tu tak siedzieć. – Zaproponował „Komar”.

– Siedźcie na dupie i nigdzie się nie rozłaźcie. – Groźnie warknął „Wicher”, który był za naszą grupę odpowiedzialny.

Oni naprawdę chcieli się ulotnić do baru! Ja miałem niezłego pietra, byłem jeszcze lekko oszołomiony nową sytuacją, a oni się zachowywali, jakby byli u siebie na podwórku. Jedyne, co zakłócało im spokój ducha to brak piwa. Pewnie najbardziej spragnieni opuściliby nasze grono, gdyby nie ostry sprzeciw „Wichra”, z którym widać się liczyli. Nic dziwnego, miał dłonie dwa razy większe od moich. Zapowiadało się nieźle. Ciekawe, co wymyślą później.

Po chwili od strony koszarowców zaczął się zbliżać do nas jakiś żołnierz. Był średniego wzrostu, miał okulary i już z daleka szczerzył zęby.

– Ale was dużo! Jak fajnie, chłopaki się ucieszą. – Powiedział na powitanie. Jestem „Suchar”, chodźcie za mną.

Zaczęliśmy się powoli podnosić z ziemi i zbierać swoje tobołki. Swoją drogą dyżurny biura przepustek chyba faktycznie przepadł w tym budynku, gdyż do tej pory jeszcze z niego nie wyszedł.

– Zdejmijcie sobie te wstążki, (nasze z trudem przyszywane dystynkcje), bo wam je zerwą. –Odezwał się ponownie „Suchar”. Idźcie w jakimś szyku, nie tak całą zgrają.

Od sztabu do koszarowców było jakieś trzysta metrów. Po drodze przypatrywałem się nowej jednostce. Różniła się ona nieco od tej w Oleśnicy. Przede wszystkim była mniej zadbana. Poza tym robiła na mnie jakieś przygnębiające wrażenie. Ale to pewnie tak zawsze na początku. Podobnie jak w Oleśnicy kompanie były rozlokowane w dwóch wielkich blokach stojących obok siebie. Za nimi znajdował się sporych rozmiarów plac apelowy. Na jego obrzeżach znajdowała się stołówka, która była widoczna z obu koszarowców.

Główną jednak różnicą było to, iż zaraz za placem apelowym znajdowało się kilka niskich zabudowań, a za nimi rozciągał się prawdziwy las. Nie był to jakiś tam mały park jak w Oleśnicy, lecz naprawdę sporych rozmiarów kompleks leśny. Co było za owym lasem, tego dostrzec w tej chwili nie mogłem.

Po krótkim marszu weszliśmy do jednego z bliźniaczych budynków, w którym miała się znajdować nasza kompania. „Suchar” wprost promieniał z radości i szczęścia. Miał ku temu zrozumiałe powody. Prowadził przecież młodych, którzy w istotny sposób mieli zasilić stan kompani. Ponadto awansował również w falowej hierarchii. Ja jednakże nie podzielałem tej jego radości. Miałem złe przeczucia, które nie wiedzieć czemu, pogłębiły się jeszcze bardziej, gdy zobaczyłem drzwi wejściowe do koszarowca. Ledwie trzymały się one na zawiasach. Widać było, że musiały niejedno przeżyć.

Kompania Techniczna, do której byliśmy przydzieleni, mieściła się na pierwszym piętrze. Po wejściu do budynku, od razu można było zauważyć fatalny stan ścian korytarza. Były okropne odrapane. Ponadto, aby można było wejść na kolejne piętro, musieliśmy przejść obok biurka podoficera dyżurnego innej kompani. Poszczególne piętra nie były schowane za uchylnymi drzwiami jak w przypadku Oleśnicy. W związku z tym żołnierze poszczególnych kompani często się ze sobą stykali.

– O są już koteczki. – Zawołał na nasz widok st. szeregowy, pełniący właśnie służbę dyżurnego kompani.

Rozejrzałem się w pośpiechu po korytarzu i stwierdziłem ze zdziwieniem, że izby żołnierskie zajmują tylko dwa pomieszczenia, z czego na drzwiach drugiego pokoju widniała tabliczka z napisem – Kompania Remontowa. Czy to możliwe, aby cała kompania mieściła się tylko w jednym pokoju? Na to wyglądało, gdyż po drugiej stronie korytarza urzędował już podoficer innej kompani. Naprzeciwko pokoi znajdowała się świetlica i łazienka, a nieco na lewo gabinet szefa kompani oraz zbrojownia.

A więc w tej jednostce, Kompania Techniczna była kompanią tylko z nazwy, ponieważ jej stan osobowy był równy plutonowi (żołnierze mieścili się w jednej izbie).

Zatrzymaliśmy się na środku korytarza niepewni co mamy dalej robić. W tej właśnie chwili z gabinetu szefa wyszedł opasły sierżant.

– A co to za przebierańcy? – Spytał „Suchara”.

– Młodzi z Oleśnicy. – Odpowiedział.

– Co wy macie na sobie? Nie mogli wam dać innych mundurów. Będzie trzeba coś znaleźć, nie możecie tak się pokazywać w jednostce. – Kontynuował wyraźnie zdegustowany.

– Nawet wsuwek na pagony im nie dali. – Wtrącił „Suchar”.

– „Czarny”, dlaczego młodzi jeszcze nie napierają? – Spytał się dyżurnego.

– Słyszeliście sierżanta, opad koty, zróbcie sobie trzydzieści dla rozgrzewki. – Przykazał „Czarny”.

– Nie zapomnijcie tylko ich liczyć na głos. – Dodał „Suchar”.

Byłem mocno zszokowany. O ile bowiem czegoś podobnego spodziewałem się po współtowarzyszach służby, to zachowanie sierżanta niemile mnie zaskoczyło. Nie miałem jednak zamiaru się buntować (na pewno jeszcze nie teraz) i podobnie jak pozostali koledzy zacząłem robić pompki.

– Widzę, że na razie się rozgrzewacie. W porządku, powiedzcie tylko, kiedy zaczniecie robić te właściwe, żebym tego nie przegapił. – Odezwał się „Suchar”, gdy już kończyliśmy.

Przerwałem robienie pompek i popatrzyłem się na „Mak-Flakiego”, ale jego twarz zdawała się mówić – ja też nie wiem, o co mu chodzi? Po chwili zastanowienia i dezorientacji kontynuowaliśmy ćwiczenie. Po trzydziestej pompce zaczęliśmy wstawać.

– Co jest do cholery, pozwolił wam ktoś wstać! Zapomnieliście powiedzieć zero, zero, zero cywil. Dopiero wówczas możecie wstać. Oczywiście, jeżeli pompki zostaną wykonane prawidłowo i dziadek zezwoli wam na powstanie. Uważajcie koty, tylko raz wam pokażę, jak to ma prawidłowo wyglądać, lepiej dla was, żebyście to zapamiętali. Bo jak nie, to dziadki was zajeżdżą na śmierć. – Powiedział „Czarny”.

Zademonstrował nam prawidłowe wykonanie dziesięciu pompek z całą słowną otoczką. Po pokazie musieliśmy oczywiście powtórzyć ćwiczenie. Pod koniec już nie mogłem, zrobiłem się czerwony jak burak, a ręce powoli zaczynały odmawiać mi posłuszeństwa. Po otrzymaniu zgody na powstanie podniosłem się z podłogi cały zziajany i całkiem już zrezygnowany.

– Teraz lepiej. – Odezwał się zadowolony „Suchar”.

Cały czas przyglądał się nam sierżant, który w końcu raczył przemówić:

– Dobra, starczy tej zaprawy, pokażcie im teraz, co i jak, gdzie będzie ich pokój i tak dalej.

– Spoko, wszystkim się zajmiemy. – Z dziwnym złowrogim uśmiechem (a może byłem przewrażliwiony) odpowiedział „Suchar”.

Teraz sierżant zwrócił się z zapytaniem do nas:

– Mam nadzieję, że zostaliście zaprowiantowani na drogę?

– Tak jest. – Odpowiedział „Wicher”.

– To dobrze, do poniedziałku jakoś musicie sobie poradzić. Postaram się do tego czasu już coś zorganizować. Ilu was właściwie jest?

– Dziesięciu. – Odpowiedział „Wicher”.

– Całkiem pokaźna grupka. No dobra na mnie już czas. „Suchar” zajmij się teraz naszymi gośćmi. I żeby mi nie było żadnego chlania! Zrozumiano?

– Przecież na tej kompani są sami abstynenci. – Zakończył rozmowę z rozbrajającym uśmiechem „Czarny”.

Sierżant szybko się oddalił, a my zostaliśmy sam na sam ze służbą dyżurną. Miałem wszystkiego dość. Nie dość, że na powitanie musiałem zrobić sześćdziesiąt pompek, to jeszcze przez dwa następne dni mieliśmy być pozbawieni regularnych posiłków. Co to ma znaczyć „musicie sobie jakoś poradzić”? Może z braku porcji na stołówce, chciał zasugerować, abyśmy zapolowali na jakiegoś zwierza w pobliskim lesie? W Oleśnicy takie zachowanie szefa byłoby nie do pomyślenia. Organizacja tutaj była na poziomie godnym pożałowania. O w mordę! Właśnie mi się przypomniało, że wszystkie zapasy albo zostały zjedzone, albo wymienione na piwo. Coraz mniej wesoło zaczęło to wszystko wyglądać. Na domiar złego właśnie poczułem nadchodzący głód. Pięknie!

– Chodźcie za mną, pokaże wam, gdzie będziecie spać.

Drzwi do izby były okropnie pokiereszowane. Przyszło mi na myśl, że grasuje tu jakaś banda Janosika, która dla zabicia czasu wbija w nie swe ciupaski. Dopiero za trzecim podejściem udało się „Sucharowi” je otworzyć. Zamek funkcjonował w nich bowiem na zasadzie zatrzasku. Poza tym skrzypiały tak przeraźliwie, jakby od wielu lat nie były oliwione.

W pokoju panował spory ścisk. Wozy były ustawione bardzo blisko siebie i na dodatek piętrowo. Wszystkie dolne miały już swoich właścicieli. Dla nas były przeznaczone te na górze. Na czterech z nich wylegiwali się śmiertelnie znużeni żołnierze, którym nie chciało się nawet wyjść na korytarz by nas zobaczyć (ja bym był ciekawy). Teraz natomiast przyglądali się nam z wielkim zainteresowaniem.

– Połóżcie pod oknem wasze rzeczy i ustawcie się w szeregu. – Zakomenderował „Suchar”.

– Spokojnie możecie się na razie wyluzować, od naszej strony nic wam nie grozi. Jesteśmy waszymi wickami1. – Wtrącił „Czarny”, który na chwilę zajrzał do pokoju.

Kim? Jakimi wickami, o czym on mówi? Szybko przelatywało mi przez głowę.

– Który z was jest żonaty? – Spytał jeden z wicków.

Co robić? Przyznać się czy nie? Pewnie to jakiś podstęp. A może nie? Niestety od ślubu nie było mi dane wyjechać do domu, więc obrączka nadal spoczywała na moim palcu. Wobec tego i tak by się wydało. Postanowiłem, więc przemówić:

– Ja jestem.

– To świetnie, przejmiesz mój rejon w łazience.

A więc o to mu chodziło. Ciekawe ilu jest ich wszystkich? Na razie widzę tylko czterech, plus dwóch dyżurnych.

– Poznali już „Fikusa”? – Spytał ze śmiechem inny wicek.

– Tak mieli już z nim do czynienia. – Odpowiedział nie mniej rozbawiony „Suchar”.

– Tak na marginesie, to jestem „Likier”, a to są: „Fanta”, „Górnik” i „Góral”. Z wielkiej zimy (mówili tak tylko wtedy, gdy w pobliżu nie było jesionów) poznaliście już prawie wszystkich. „Ostrego” poznacie za tydzień, gdy wróci z przepustki.

– Skąd jesteście? – Spytał „Fanta”.

Zaczęliśmy powoli odpowiadać na te i inne pytania. Większość z nas pochodziła z Górnego Śląska. Dwie osoby mieszkały w pobliżu Radomia, a jedna była z Tarnobrzegu. Ja mieszkałem w malowniczej miejscowości otoczonej górami.

– Dobra, teraz kilka słów wyjaśnienia. To jeden z naszych obowiązków. Mamy was nieco wprowadzić w temat. – Zaczął bardzo intrygująco „Likier”. Jak już wspomniał „Czarny”, jesteśmy waszymi wickami. Do naszych zadań należy pilnowanie was podczas sprzątania rejonów wewnętrznych. Muszą one każdorazowo być wyszorowane na błysk. Będziemy wam organizować środki czystości. A właśnie (tu zwrócił się do „Górnika”) mógłbyś razem z „Fantą” ubijać już pianę.

– Spoko, zrobi się. – Odezwał się „Górnik”.

– Wracając do tematu, na porządkach właściwie nasza rola się kończy.

– Oczywiście, jeżeli któryś z nas stwierdzi, że jest już dostatecznie czysto, a do ubikacji czy gdziekolwiek indziej wejdzie dziadek i uzna, że jest brudno, to oczywiście sprzątacie dalej. –Wtrącił „Suchar”, który właśnie wychodził na korytarz.

Dalej wykład kontynuował „Fanta”:

– Najważniejsi są dziadkowie. Będziecie ich mieli czterech. To, co wam powiedzą, będzie dla was świętością. Oni tu rządzą i decydują o wszystkim. Są tu najważniejsi. Niech się wam nie wydaje, że będzie tu jak w Oleśnicy. To zupełnie inny świat.

A wydawało mi się jeszcze nie tak dawno temu, że jednostka w Oleśnicy jest właśnie takim innym światem w porównaniu z cywilem.

– I nie liczcie na pomoc kadry. – Ciągnął dalej „Fanta”. Przykład „Fikusa” powinien wam dać do myślenia. Reszta trepów2 też jest falowa. A wracając do dziadków, to dla przykładu wam powiem, że jeżeli nawet dowódca kompani udzieli wam przepustki, a szef ją wypisze i da do ręki, to aby pojechać do domu, musicie uzyskać jeszcze pozwolenia dziadka. Jeżeli się nie zgodzi, to nigdzie nie jedziecie, jasne? Ale nie martwcie się, zazwyczaj nie robią problemów. Oczywiście o ile z niczym nie podpadniecie dziadkom.

Dalej przemowę kontynuował „Likier”, gdyż „Górnik” z „Fantą” wyszli z pokoju. Pewnie poszli przygotować ową pianę.

– Musicie się nauczyć odpowiednich zwrotów i pytań. Pytacie się dziadków o wszystko. I tak na przykład, jak chcecie iść do ubikacji, to stajecie przed dziadkiem i mówicie: „Ja, kot szarobury z kitą zadartą do góry, proszę cię dziadku o pozwolenie na małe do kibla wyskoczenie”. Do każdej czynności, którą chcecie zrobić, jest inny wierszyk. Będziecie się ich musieli wszystkich nauczyć. Jutro dostaniecie cały spis. I nie zapominajcie o prawidłowym liczeniu pompek.

– Już im to z „Czarnym” zademonstrowaliśmy. – Wtrącił „Suchar”, który zdążył już wrócić do pokoju.

– Więcej szczegółów dowiecie się na wieczornej zbiórce wraz z dziadkami. Dodam jeszcze, że warto pamiętać, jaką cyferkę ma aktualnie dziadek. Musicie znać wszystkie szczegóły z jego fali. Cyfra dziadka zmienia się po obiedzie. Przed obiadem dozwolone jest już jej podawanie, ale wówczas musicie dodać słówko kompot. Pamiętajcie jeszcze, że kolory jesieni to żółto-czerwony, a zwierzątkiem reprezentacyjnym jest dzik. – Skończył wywód „Likier”.

– Macie jakieś pytania? – Odezwał się „Suchar”.

– Kiedy będziemy mogli schować nasze rzeczy do szatni? – Spytał „Wicher”.

– Najprawdopodobniej jutro. Dzisiaj będą musiały tutaj zostać. Ale nie bójcie się, nie okradniemy was. – Zaczął się śmiać „Likier”.

– No dobra, co nieco już wiecie. Pokażę wam teraz wasze rejony. „Górnik” i „Fanta” powinni już niedługo być gotowi. Oj, będziecie mieli sporo roboty. – Z dziecinną radością mówił „Suchar”.

Do sprzątania mieliśmy pokój, korytarz, świetlicę oraz łazienkę i ubikację. Co prawda część korytarza i świetlica należały do strefy porządkowej Kompani Remontowej, ale ponieważ młodzi przyszli tylko na jedną kompanie, musieliśmy przejąć te rejony.

Łazienka była oddzielona od ubikacji małym przedsionkiem, który spełniał jednocześnie funkcję palarni. Ubikacje były bardziej standardowe niż w Oleśnicy. Można było spokojnie sobie usiąść. Moim rejonem, który miałem sprzątać wraz z „Rysiem” była łazienka. Rozmiarami była zbliżona do tej w Oleśnicy. Na całej długości ściany rozciągała się wielka podłużna umywalka, z kilkoma stanowiskami do mycia. O dziwo znajdowała się tu również namiastka prysznica, z którego mogliśmy korzystać.

Po obchodzie rejonów ustawiliśmy się w szeregu na korytarzu. Po chwili pojawili się z triumfalnymi minami „Fanta” i „Górnik”. Nieśli ze sobą dwa wielkie wiadra. W jednym był zwykły piasek, w drugim jakaś zielonkawa pieniąca się maź. Wicki z wielką energią przystąpiły do opróżniania owych wiader. Po chwili wszędzie panował wzorowy bajzel, który mieliśmy posprzątać. Swoją drogą spodziewałem się przydziału pasty czyszczącej jako środka czystości, ale pewnie piach i piana są skuteczniejsze.

Mogliśmy przystąpić do pierwszych rejonów w nowej jednostce. Od razu się okazało, że ową pianę jest strasznie ciężko usunąć. A było jej mnóstwo, nawet ściany były nią oblepione. W miarę przywracania pierwotnego wyglądu pomieszczeniom, wicki z żelazną konsekwencją donosili nam piasek. A ja robiłem się głodny nie na żarty.

W pewnym momencie do łazienki wpadł „Suchar” i oznajmił nam, że właśnie przyszli dziadkowie i chcą nas poznać.

– Zostawcie na razie te rejony i chodźcie.

Weszliśmy do pokoju gdzie oprócz poznanych wcześniej zimoli, były cztery nowe osoby. Rozłożyli się oni na wozach i z zainteresowaniem się nam przyglądali. Ponownie ustawiliśmy się w szeregu. Mimowolnie spojrzałem pod okno gdzie zostawiłem swoje rzeczy, na razie nikt ich chyba nie ruszał.

– Witajcie koty. Ja jestem dziadek „Tępak”, a to są dziadkowie: „Nieruchawy”, „A.A.” i „Spokojny”. Musicie zapamiętać nasze ksywy. Mam nadzieję, że nie będziecie nas mylić. Pewnie wicki zdążyły już wam powiedzieć o tym, jak należy się do nas zwracać, ale pewnie zapomnieli wspomnieć o tym, iż przed wejściem do pokoju należy pukać. A wchodzicie dopiero wtedy, gdy ktoś z nas wam pozwoli. Jasne?!

– Tak jest panie dziadku. – Odpowiedzieliśmy chórem.

– To dobrze, bo wlecieliście tu jak stado krów. Jesteście tu pierwszy dzień, więc tym razem wam daruję. Do poniedziałku będziecie mieli leciutki odbój, żebyście dobrze wszystko połapali. Później nie będzie już taryfy ulgowej. I jeszcze jedna informacja, królem fali jest „A.A.”. On będzie decydował czy zostaniecie ewentualnie w przyszłości dopuszczeni do obcinki, czy nie.

Przyjrzałem się uważnie wszystkim dziadkom. „A.A.” miał wymalowane na twarzy zdanie –dajcie się mi napić wódki, bo uschnę. „Tępak” maskował pod wozem bokserski worek treningowy, a jego wygląd i sposób mówienia wskazywały na to, iż wszystkie problemy najchętniej by rozwiązał za pomocą pięści. „Spokojny” był podobnie zbudowany i pewnie z równie wielkim zapałem trenował na worku. Nie był on jednak tak podekscytowany naszym przybyciem jak pozostali. Można było wyczuć, iż sprawy fali niezbyt go interesowały. Dobrze, że choć ten jeden wydaje się być normalny. „Nieruchawego” ciężko było przejrzeć. W ogóle się nie odzywał, a minę miał tak poważną i kamienną jakby powstrzymywał siłą woli nadchodzące...

– Dobra, idźcie dalej sprzątać rejony. Porozmawiamy szerzej wieczorem. – Zakończył to pierwsze spotkanie „A.A.”.

Z pewnym uczuciem ulgi opuszczałem ten pokój. W łazience czułem się mniej zagrożony jakimś niespodziewanym pomysłem dziadka.

– Co o tym wszystkim sądzisz? – Spytałem „Rysia” podczas próby usunięcia piany ze ścian.

– Ciężko ich wyczuć. Myślę, że pełniejszy obraz sytuacji będziemy mieli dopiero za jakiś tydzień. Ciekawe, czy pojedziemy w najbliższym czasie do domu?

– Byłoby wspaniale wyrwać się stąd na weekend, ale mogą robić problemy. – Powiedziałem z cichą nadzieją w głosie.

– Może „Wicher” coś załatwi, ma tu brata, który jest sierżantem. Powiedział, że jest duża szansa.

– Nie wiedziałem o tym. – Odparłem. To może rzeczywiście uda się nam stąd wyrwać.

Naszą rozmowę przerwało wejście do łazienki „A.A.”, który podszedł do lusterka i zaczął poprawiać fryzurę. W pewnej chwili zwrócił się do „Rysia” z pytaniem:

– Powiedz mi, jakiego właściwie koloru jest moja koszulka (jesiony i zimole po obiedzie, jeżeli mieli na to ochotę, to przebierali się w cywilne ubrania)?

„Rysio” zachował czujność i odpowiedział bez zawahania:

– Jest zdecydowanie żółto-czerwona (ale mu przydziobał)!

„A.A.” lekko się uśmiechnął.

– Faktycznie jest żółto-czerwona. Piękne kolory, najładniejsze ze wszystkich. A ty mi powiedz, (zwrócił się do mnie) ile mam tych kratek na rękawach?

Co prawda domyśliłem się, że chodzi mu o jego cyfrę, ale w tym momencie zupełnie nie pamiętałem, jaka ona jest i powiedziałem mu o sto za dużą!

„A.A.” zrobił minę mocno zaskoczonego. Z pewnością nie takiej odpowiedzi oczekiwał. Przybrał groźną minę i...

– Opad kocie, napierdalaj pompki w liczbie, jakąś teraz podał, może przez ten czas się zastanowisz i powiesz mi coś innego!

Co było robić, przyjąłem pozycję i rozpocząłem liczenie. Gdy doszedłem do dwudziestej „A.A.” przemówił:

– Dopiero się rozgrzewasz? W porządku.

O co mu chodzi? Ku...ać, zapomniałem o wstępie. Zacząłem, więc od początku. Ale ileż można? W dodatku byłem już tak głodny, że myślałem głównie o jedzeniu. Musiałem jednak uważać, żeby znowu czegoś niewłaściwego nie powiedzieć. Wiedziałem, że gdy będę kończył, to mam powiedzieć zero, zero, zero, cywil i spytać o pozwolenie powstania.

Jednak już w trakcie pompowania zdałem sobie sprawę, że ilość pompek, które miałem wykonać znacznie przerasta moje siły. Przy sześćdziesiątej (faktycznie przy osiemdziesiątej) położyłem się na mokrej podłodze i stwierdziłem, że już nic więcej z siebie nie wycisnę.

– Biedaczysko, na pewno dasz radę, chyba że wolisz, aby pozostałe koty zrobiły za ciebie te pompki. Wystarczy słowo, a będziesz mógł sobie wrócić do pokoju i odpocząć na wozie, cała reszta natomiast będzie napierać. – Powiedział „A.A.” z ironią w głosie.

Dobrze wiedział, że nie będę chciał do takiej sytuacji dopuścić, gdyż reszta kumpli miałaby do mnie wówczas pretensje. Co za chamskie chwyty. Próbowałem jakoś się z tej sytuacji wykaraskać, gdyż naprawdę nie miałem już zbyt dużo sił.

– Nie dam rady zrobić tylu na raz. – Odpowiedziałem słabym głosem.

– Gówno mnie to obchodzi. – Zaczął krzyczeć. Musisz zrobić tę ilość, bo inaczej do rana stąd nie wyjdziesz. Jasne?! Po każdych następnych dwudziestu pompkach możesz robić minutę przerwy. No dalej!

Z wielkim wysiłkiem, czerwony jak burak zacząłem pompować dalej. Przerwy były jednak dużo częstsze i dłuższe. W końcu udało się mi zrobić ostatnią pompkę.

– Skończyłem. Proszę o pozwolenie powstania. – Powiedziałem naprawdę wycieńczonym głosem.

„A.A.” widział pewnie, że to już faktycznie koniec moich sił i nie chciał przeciągać struny, więc łaskawie pozwolił mi wstać.

– Lepiej dla ciebie będzie, jak zapamiętasz naszą cyferkę i kilka innych szczegółów. –Powiedział na koniec, po czym wyszedł.

Nie wiedzieć, czemu wezbrała we mnie wściekłość. Byłem głodny, zmęczony, a na dodatek jeszcze teraz te pompki!

– Jaka jest właściwie ta pie..., zaje..., skur... ich cyfra? – Spytałem z furią „Rysia”.

Po otrzymaniu odpowiedzi kilka razy ją sobie powtórzyłem. W myślach rozważałem wszystkie istotne w tej chwili fakty; pamiętaj, jak te Ogry cię o coś spytają, to mów ich cyfrę, dzik lub żółto-czerwony, a unikniesz problemów.

Po wyjściu „A.A.” moja aktywność podczas tego niekończącego się rejonu wydatnie się zmniejszyła. Pięć minut później ponownie wszedł i oznajmił, abyśmy sobie zrobili przerwę i coś zjedli z naszego prowiantu. Pierwszy raz powiedział coś rozsądnego.

Zgromadziliśmy się wszyscy w świetlicy i jedliśmy nasz pierwszy posiłek w nowej jednostce. Miałem prawie pół małego chleba i jabłko. Ponadto udało mi się wysępić jedną konserwę, więc nie było tak najgorzej. Po tej krótkiej chwili wytchnienia wróciliśmy do porządków. Nadal byłem głodny, ale już dawało się wytrzymać.

Po powrocie zauważyliśmy, że z kranu leje się woda. W umywalce leżały jakieś dwie plastikowe butelki, a odpływy były częściowo zapchane. Poziom wody bardzo powoli, acz systematycznie wzrastał.

– Skąd to się tu wzięło? – Spytałem „Rysia”.

– Nie wiem. Pewnie któryś z zimoli nam próbuje zrobić jakiś głupi kawał. – Odpowiedział.

– W tych petach coś jest. – Zauważyłem.

„Rysio” wziął jedną z nich do ręki i odkręcił nakrętkę.

– Fuj! Ależ to cuchnie. Wyleje to do zlewu, pewnie to jakiś stary rozpuszczalnik.

Faktycznie zawartość butelki śmierdziała jak nafta. „Rysio” wylał zawartość obu petów, uznając, że pojawienie się ich tu to na pewno jakiś podstęp wicków. Odetkaliśmy umywalkę i zaczęliśmy ją czyścić.

Po pewnym czasie do łazienki wszedł „Czarny”, który skończył właśnie służbę, aby skontrolować stan porządków. Myślałem, że nas już w końcu zwolni, gdyż szorowaliśmy to pomieszczenie od paru godzin. Zamiast słów uznania za olśniewającą czystość usłyszeliśmy tylko okrzyk przerażenia:

– Gdzie są te butelki, które się tu chłodziły?!

– Wyrzuciliśmy je. – Odparł „Rysio”.

– Ale one były pełneee!

– Tam był jakiś stary rozpuszczalnik, więc go wylałem, a potem odetkaliśmy te odpływy i wyszorowaliśmy umywalkę.

„Czarny” omal nie usiadł z wrażenia. Po chwili zaczął się nerwowo śmiać.

– „Suchar”, choć na chwilę do łazienki! – Zawołał w stronę korytarza.

– Co chcesz? – Spytał się „Suchar”, który wszedł wraz z „Likierem”.

– Te koty wylały jesionom spirytus od sierściucha do zlewu.

– Pieprzysz, ten, który się tu chłodził na dzisiejszą popijawę? – Spytał z niedowierzaniem „Suchar”.

– Ten sam. – Odparł „Czarny”.

– O w mordę, litr spirytusu. Nie chciałbym być teraz w waszej skórze. Niech się tylko dziadki dowiedzą. O rany, ale będziecie mieć przejebane. – Zaczął się śmiać „Likier” (bardzo śmieszne).

Teraz to naprawdę zepsuł mi się humor. Ale ja też to wąchałem i do głowy by mi nie przyszło, że to świństwo w pecie mogłoby być spirytusem. Spojrzałem na „Rysia”, on również miał nietęgą minę. Przyszło mi do głowy, że najlepiej zrobię, jak schowam się w ubikacji, zatrzasnę drzwi i wyjdę dopiero jutro. Niestety nie zdążyłem zrealizować tego desperackiego planu, gdyż właśnie w tej chwili do łazienki weszli „A.A.” i „Tępak”.

Już po nas. Zginąłem. – Przeleciało mi przez głowę. Zimoli aż skręcało ze śmiechu, ale nic nie mówili. „A.A.” podszedł do umywalki i staną jak wryty.

– Gdzie jest nasz spirytuuuuus?!!! – Zawołał autentycznie przerażony.

Niepewnym, drżącym głosem „Rysio” wystękał, że został on przez pomyłkę wylany do zlewu. Dziadkowi zapłonęły oczy, jego ukochana mikstura przepadła.

– Jak do cholery można być aż tak tępym? Wylać taki dobry spirytusik! Już nawet doprawiony i przegryziony.

Spojrzał na nas dzikim wzrokiem. Ręce coraz bardziej zaczynały mu się trząść.

– Macie dwadzieścia minut na naruchanie literka spirytusu. Spytajcie się kogoś, gdzie trzeba iść i z kim to można załatwiać. Mnie to jebie. Lepiej dla was, abyście się nie spóźnili.

– No, co tak stoicie, jak te barany, wpieprzać po spirytus! – Przemówił „Tępak”.

Sytuacja zaczęła się robić nieciekawa, trzeba się więc było ewakuować. Tym bardziej że „A.A.” robił się coraz bardziej nerwowy. Widocznie zbyt długo przebywał w stanie trzeźwości.

Wybiegliśmy więc z łazienki i dopadliśmy „Górala”, którego zaczęliśmy wypytywać o to, gdzie ów eliksir można zdobyć. „Góral” był najbardziej ograniczonym zimolem, więc rozmowa się nie kleiła. Mimo wszystko udało nam się dowiedzieć, że w wojskowym miasteczku mieszka sierżant X, który ma w mieszkaniu małą rozlewnię, i że na pewno będzie miał coś na składzie. Wydukał jeszcze, w którym bloku mieszka, po czym szybko wyszliśmy przed koszarowiec.

Pierwszego dnia pobytu w Nowym Glinniku wychodzimy sami z kompani, w dodatku z misją nielegalnego opuszczenia jednostki w celu zdobycia eliksiru (spirytusem tego nazwać niepodobna). Kadra nie wykazuje żadnego zainteresowania nowymi żołnierzami. Zupełny cyrk. Przekonałem się, jak bardzo jednostki wojskowe potrafią się różnić od siebie.

Podeszliśmy do płotu obok kiosku. Nie miało sensu, abyśmy obaj szli do sierżanta. Postanowiliśmy więc, że „Rysio” go odwiedzi (w końcu on to wylał), a ja będę czuwał przy płocie i wypatrywał ewentualne zagrożenia. Na eliksir się solidarnie złożyliśmy, przez co stan moich finansów stał się niepokojąco niski. Uważać trzeba było na każdego przechodzącego żołnierza. Najgorsze było to, że w żabach i stalowych beretach bardzo rzucaliśmy się w oczy. I pomyśleć, że stoję tu przez ten eliksir niewiadomego pewnie pochodzenia. Jak się w przyszłości miało okazać, picie go nawet w niewielkich ilościach mogło wywołać halucynacje.

Nerwowo dreptałem koło płotu w oczekiwaniu na „Rysia”. W końcu pojawił się na horyzoncie, jedną ręką przytrzymując odstający mundur, pod którym przemycał eliksir. Jeszcze tylko chwila nerwów i już jesteśmy ponownie na kompani.

„A.A.” wyraźnie odżył, gdy butelki ponownie chłodziły się pod bieżącą wodą. Dla pewności sprawdził węchem czy aby go nie oszukujemy. Po sprawdzeniu aż mlasnął z zadowolenia. Nawet nie czepiał się, co do jakości rejonów. Nagle, gdy już miałem wyjść z łazienki powiedział:

– Ale zaraz coś tutaj jest.

– Gdzie? – Spytałem.

– No tutaj, wlazło pod ten podest.

– A faktycznie, tam siedzi dzik, ale nie będę mu przeszkadzał. – Tym razem o niczym nie zapomniałem.

– No masz rację, lepiej nie drażnić dzika. – Zakończył wyraźnie zadowolony (nie wiadomo z czego) „A.A.”.

Cały czas należało się mieć na baczności. W każdej chwili ktoś mógł wyskoczyć z nieoczekiwanym pytaniem i należało wówczas szybko reagować.

Do pokoju nie chciało mi się jakoś wracać, więc na chwilę usiadłem sobie w przedsionku. Na parapecie siedział „Czarny”.

– Ale zajebiście, jeszcze wczoraj szmata, a dzisiaj zupełny odbój. Nie przejmuj się, za niedługo i ty będziesz się z tego wszystkiego śmiał i popijał sobie piwko tak ja teraz.

– Oby. – Odpowiedziałem.

Po zakończonych rejonach zgodnie z zapowiedzią odbyła się zbiórka, na której mieliśmy dowiedzieć się wszystkiego, o czym jeszcze nie wiedzieliśmy. Poza nami uczestniczyli w niej wszyscy dziadkowie i wicki. Zbiórka miała miejsce na korytarzu. Przemowę zaczął król fali jesieni dziadek „A.A.”:

– Trafiliście do Kompani Technicznej, która jest najbardziej falowa z wszystkich kompani w tej jednostce. Aż do przyjścia latawców (poboru letniego) będziecie najmłodszymi żołnierzami, czyli mówiąc krócej kotami. Każdy z was będzie musiał teraz zdecydować, co wybiera. Macie dwie możliwości, pierwsza to droga falowa, druga to droga regulaminowa.

A więc mamy jakiś wybór! Niesamowite.

– Jeżeli wybierzecie falę, to przed przybyciem nowych żołnierzy będziecie mieli obcinkę3 i przestaniecie być kotami. Zacznie się dla was odbój. Jeżeli zdecydujecie się na regulamin, obcinki mieć nie będziecie. Nie będzie też oczywiście żadnego odboju. Na tej kompani nie było jednak takiego przypadku. Teraz „Nieruchawy” omówi nieco szerzej, czym się charakteryzują obie drogi. – Zakończył „A.A.”, po czym głos zabrał „Nieruchawy”.

– Gdyby przyszło wam do głowy, aby zostać grzbietami4 nie będziecie musieli wcale słuchać dziadków. W ogóle pojęcia dziadek, wicek, rezerwa, fala itd. nie będą was dotyczyć. Wówczas najważniejszą dla was osobą na kompani będzie podoficer dyżurny. Będziecie musieli słuchać tylko jego i naszych dowódców. Rejony wewnętrzne będziecie sprzątać aż do ostatniego dnia służby razem z młodymi, którzy będą to robić za tych, co wybiorą falę. Każde wasze spóźnienie z przepustki, nawet drobne będzie natychmiast zgłaszane oficerowi dyżurnemu. Będzie was obowiązywał capstrzyk. Po nim nikt nie będzie mógł wam niczego rozkazywać. Na koniec służby nie założycie sobie chusty, gdyż ta jest tylko dozwolona dla falowców. Ponadto możecie się spotkać z – lekko mówiąc – niechęcią otoczenia. A prościej, będziecie gnojeni na każdym kroku, gdyż ta jednostka jest w dziewięćdziesięciu pięciu procentach falowa. Wyłączając oczywiście grzbieciarskie szwadrony. A wieści się tu szybko rozchodzą. Oczywiście picie alkoholu w jednostce, czy nawet powrót z przepustki w stanie wskazującym będzie również zgłaszane. O lewiznach od razu będziecie mogli zapomnieć. –Skończył swój wywód „Nieruchawy”, po czym głos zabrał „A.A.”.

– W przypadku wybrania drogi falowej najważniejsi dla was będą dziadkowie, którzy będą dla was ważniejsi niż dowódca kompani. Podczas pełnienia służby podoficera waszym głównym zadaniem będzie krycie dziadków, gdy ci będą na lewiznach. Będziecie musieli nas słuchać i bezwzględnie wykonywać nasze polecenia. Przez trzy miesiące, dopóki nie przyjdzie zmiana, czeka was praca na wysokich obrotach. Oprócz rejonów musicie pamiętać o tym, aby każdy dziadek miał pościelony wóz. Gdy sobie tego zażyczy, ma mieć przyniesiony obiad ze stołówki. A jeżeli powiem – jeden, to momentalnie zjawia się przy mnie, co najmniej dwóch kotów. Kiedy któryś z dziadków krzyknie – ogień, to od razu biegniecie z zapalniczką lub zapałkami. Musicie się też liczyć z nocnymi wypadami po alkohol czy fajki, a także z innymi niespodziankami. Ale jak już wspomniałem, po tym okresie będziecie mieli odbój. Skończy się okres kotowania i rejonów. A gdy sami zostaniecie dziadkami, to dopiero wtedy będziecie mogli w pełni docenić wybór, którego za chwilę dokonacie. Zaraz zapytam każdego z was, co wybiera. Macie minutę na zastanowienie. – Po tych słowach „A.A.” usiadł na biurku podoficera i zaczął się każdemu z nas przyglądać tak, jakby dopiero przed chwilą nas zobaczył.

Wybór mieliśmy naprawdę po zbóju. Wybierzesz jedno, to dostaniesz wycisk, drugie – jeszcze większy, tylko przez krótszy czas. Fala czy regulamin oto jest pytanie? Z zadumy wyrwał mnie chrapliwy głos „A.A.”:

– Dobrze, co więc wybieracie?

Po tym zapytaniu podchodził do każdego z osobna i kierował je do konkretnej osoby. Wszyscy wraz ze mną odpowiedzieli, że idą falowo.

– Tak jak myślałem. – Odparł z zadowoleniem w głosie „A.A.”.

Następnie głos zabrał „Spokojny”:

– Fala opiera się głównie na poszanowaniu zasad, które nią żądzą(?). My na przykład mieliśmy tylko jednego dziadka z wiosny, ale to nie przeszkadzało nam go słuchać i wykonywać wszystkie jego polecenia (mowa trawa). Wy też tą relację musicie szanować. Dla was dziadek jest święty. Nikt nikogo nie będzie tu bił, czy stosował jakiekolwiek formy przemocy fizycznej. Nie będziecie zmuszani do żadnych poniżających was rzeczy. – Na tym stwierdzeniu zakończyła się krótka przemowa „Spokojnego”.

– Zobaczycie, te trzy miesiące zlecą wam tak szybko, że ani się tego spodziewacie. – Wtrącił „Suchar”.

– Czy macie jakieś pytania? – Głos ponownie zabrał „A.A.”.

– Czy będziemy mogli pojechać w ten weekend do domu? – Spytał się „Wąż” (otóż to, chwila prawdy!).

– Nic mi o waszym ewentualnym wyjeździe nie wiadomo, ale raczej nie. – Odparł beznamiętnie.

– Niech jadą, my drugiego dnia służby pojechaliśmy do domu. – Niespodziewanie po naszej stronie stanął „Tępak”. To im dobrze zrobi.

– Zobaczymy. – Uciął ciekawą dyskusję „A.A.”, wyraźnie zdegustowany wyskokiem „Tępaka” (widać niezbyt się lubili). Od nas to wszystko. Zostawiamy was teraz z wickami, którzy nauczą was kilku wierszyków na początek.

Dziadki poszły do pokoju, a my nadal staliśmy w szeregu. Dalszy wykład prowadził głównie „Suchar” i „Likier”. Instruowali nas odnośnie wierszyków, które jeszcze tego dnia mogłyby być przydatne. Dodawali jeszcze od siebie różne mało istotne uwagi o fali. Po niespełna dwudziestu minutach od odejścia dziadków zbiórka ostatecznie się zakończyła i wraz z wickami weszliśmy do pokoju.

– Możecie się teraz rozpakować i iść umyć. Jutro będzie szef, będziecie mogli, więc schować sobie plecaki. Jak się już umyjecie, to czeka was pastowanie butów, tak jak w Oleśnicy –Powiedział „A.A.” z pozycji leżąco-rozleniwionej.

Powoli zaczęliśmy wyciągać z plecaków ręczniki, (dwie sztuki na głowę) mydła, szczoteczki do zębów, pasty itd. Gdy już skompletowałem wszystko, co mi było potrzebne, spytałem najbliżej mnie leżącego dziadka o pozwolenie udania się do łazienki. Po uzyskaniu pozytywnej odpowiedzi szybko wyszedłem z pokoju.

W łazience głównym tematem rozmowy była oczywiście kwestia naszego ewentualnego wyjazdu na przepustkę. „Wicher” nas zapewniał, że wszystko jest na dobrej drodze, i że najpóźniej jutro w godzinach południowych dostaniemy przepustki. Podczas zajęć na hangarze wszystko się powinno wyjaśnić. Według „Wichra” porucznik nie będzie stwarzał problemów. Powiedział również (co już wcześniej słyszałem), że skontaktował się już z bratem. Jego pewność co do wyjazdu, powoli zaczęła się mi udzielać. Wspaniałe, znajome uczucie – do domu! Oby.

Zaczęliśmy powoli wracać do pokoju. Osobiście mógłbym jeszcze trochę posiedzieć w łazience. Wracać do dziadków wcale się mi nie chciało. Niektórzy zapominali widocznie o pukaniu do drzwi przed wejściem, gdyż co jakiś czas dawał się słyszeć wrzask jakiegoś dziadka, głównie „A.A.”:

– Gdzie włazisz?! To nie stodoła, WYPIERDALAJ STĄD!!!

Były też dużo gorsze okrzyki, ale nie będę ich tu przytaczał. Ja się pilnowałem i niemalże na samym końcu wszedłem do pokoju, oczywiście wcześniej pukając. Po wejściu kilkakrotnie obróciłem się, dookoła, aby kita się owinęła wokół mnie (bo w przeciwnym wypadku mógłbym ja sobie ją przytrzasnąć) i dopiero wówczas zamknąłem drzwi.

Nie zabawiłem jednak zbyt długo w izbie, gdyż szybko wyszedłem wraz z innymi czyścić buty. Byle jak najdalej od pola widzenia dziadków, oto jedna z moich dewiz w tej jednostce. Jednak czyszczenie butów nie mogło trwać w nieskończoność i w końcu musiałem ponownie wejść do jaskini lwa. Zbliżała się pora ciszy nocnej. Niestety na tej kompani (falowej przecież) capstrzyk był pojęciem abstrakcyjnym.

– Wasza pierwsza noc w tej jednostce zgodnie z panującą tu tradycją będzie dla was wyjątkowa. Spać będziecie na gołych sprężynach w koszulkach i spodenkach. Żeby nie było wam za ciepło to w nocy będzie otwarte okno (dobrze, że było upalnie). – Te pocieszające uwagi wygłosił oczywiście „A.A.”.

Początkowo myślałem, że to jakiś kawał. Pomysł abyśmy spali na sprężynach, wydawał mi się dość absurdalny. Pewnie jesiony się wygłupiają i chcą sprawdzić, jak na to zareagujemy? Nie tylko ja byłem zaskoczony. Pozostali koledzy zastygli przy wozach i z niedowierzaniem wpatrywali się w „A.A.”. „Tępak” szybko nas jednak przekonał, że nie są to żadne żarty:

– No, na co czekacie! Rolować materace i ustawiać je pod ścianą obok waszych plecaków.

– Będziemy na dzisiejszy wieczór potrzebowali jednego kelnera do nalewania spirytusiku. –Oznajmił „A.A.”.

Po czym zaczął się rozglądać po pokoju w poszukiwaniu ochotnika. Po chwili jego wzrok zatrzymał się na mnie.

– O, ty będziesz się nadawał. – Zadecydował (o nie, tylko nie to! Uwziął się na mnie czy co?).

Tymczasem „Mak-Flaki” zaczął się nieporadnie gramolić na pozostałości wozu.

– Te, Gumbas, popierdoliło ci się już całkiem w tej łepetynie?! –Zawołał „Tępak”.

– A o co chodzi? – Zadał głupie pytanie.

– O jajco. Spieprzaj z tego wozu. Czy ktoś ci pozwolił na niego wejść?

– No nie. – Odpowiedział już mniej pewnie.

– No to, co jest. Zrób sobie czterdzieści pompeczek, może to ci odświeży pamięć, co do tego, jak należy się tu zachowywać.

„Mak-Flaki” zaczął trenować swą pamięć. W międzyczasie „A.A.” powrócił do mnie i kwestii mojego kelnerowania.

– A wracając do ciebie, będziesz miał zaszczyt napić się dzisiaj z nami. Oczywiście tylko symbolicznie.

Ponownie naszą rozmowę przerwał krzyk „Tępaka”:

– Niżej, niżej! Nie rozumiesz po polsku czy co? Albo będziesz robił poprawnie te pompki albo do rana nie wyjdziesz z podporu (pozycji wyjściowej do pompki).

Biedny „Mak-Flaki” męczył się dalej. Tymczasem pozostali koledzy nauczeni przykładem „Maka”, po kolei pytali się dziadków o pozwolenie położenia się na mięciutkich sprężynkach. Po uzyskani zgody kładli się na wygodnych łóżkach. Co jakiś czas, nerwowo się obracali z boku na bok, szukając najlepszej pozycji do snu (to znaczy takiej, aby sprężyny jak najmniej wrzynały się w ciało). Popijawa miała miejsce pomiędzy dwoma wozami ustawionymi przy oknie. Jako stołu użyto dwóch taboretów. Na tych wozach spali „A.A.” i „Spokojny”. Nad dziadkiem „Spokojnym” postanowił się ułożyć do snu „Obleśniak”, a ponieważ było ciepło, postanowił położyć się bez koszulki (twardziel!). W pewnej chwili „Spokojny” zorientował się, co oznacza spanie, pod „Obleśniakiem” (dobrze, że miałem wóz w drugim końcu pokoju). Poprzez sprężyny zwolna zaczęło się przelewać jego sadło. Z coraz większą natarczywością zaczął atakować zebranych obok wozu dziadków i wicków dosyć ostry, nieprzyjemny zapach. A w pokoju jakby przybyło much (choć może byłem przewrażliwiony). No cóż, podczas gdy myliśmy się w łazience, „Obleśniak” miał widocznie coś lepszego do roboty, bo choć byłem tam prawie przez cały czas, ani na chwile go nie zauważyłem.

Na efekty nie trzeba było długo czekać. „Obleśniak” został w trybie natychmiastowym skierowany przez „Spokojnego” do łazienki w celu wyszorowania, a dla większej pewności poszło z nim dwóch wicków (widocznie obawiał się, że ten może nawiać). Miał się nie pokazywać z powrotem, dopóki nie zabije tego ohydnego odoru, który rozsiewał. Powrócili po dziesięciu minutach, ale i tak śmierdział dalej (choć, trochę łagodniej).

Gdy w końcu wszyscy ułożyli się już na namiastce wozu, mogłem przystąpić do realizacji przydzielonego mi zadania. Z ręcznikiem przewieszonym przez rękę przystąpiłem do nalewania dziadkom eliksiru. Kieliszek był jeden, więc wędrował z ręki do ręki. Niestety już na samym początku podpadłem.

– Ile lejesz?! Pojebało cię. Myślisz, że mamy cały rok służby przed sobą (nalałem oczywiście do pełna). – Posypały się gromy z ust „A.A.”. Musisz lać zgodnie z naszą cyfrą (?!). Dziesięć pompek na rozruszanie.

Podczas następnych kolejek nalewałem już mniej niż połowę. Oczywiście wypiłem przyobiecany kieliszek.

Po opróżnieniu pierwszej butelki wycofał się dziadek „Spokojny” i „Tępak”. Pozostali dziadkowie i wicki dopiero się rozkręcali. Gdy padł drugi pet, impreza zaczęła wytracać impet. Powoli całe towarzystwo zaczęło się rozkładać na wozach. Nareszcie, w końcu będę mógł odpocząć i się zdrzemnąć (na sprężynach?). Podczas kelnerowania zdążyłem zarobić około pięćdziesięciu karnych pompek. Za dzika, złe nalewanie, za odzywanie się bez pozwolenia itd.

Podszedłem do „A.A.” i wymówiłem oklepany już zwrot „Ja kot Sekonda, zwinny jak anakonda, szybki jak motor honda, proszę o pozwolenie na wóz wskoczenie”.

– Pozwalam. – Wymamrotał.

Podczas leżenia na sprężynach zastanawiałem się jak uda mi się zasnąć w tak ekstremalnych warunkach. W końcu jednak zmęczenie zrobiło swoje. Pierwszy dzień pobytu w nowej jednostce się zakończył. Byłem straszne głodny, wykończony fizycznie, obolały od sprężyn. A podobno to były jeszcze luzy!

Następnego dnia przebudziłem się przed pobudką. Zacząłem spod przymrużonych powiek obserwować otoczenie. Większość osób jeszcze spała. Po pewnym czasie do pokoju wszedł dyżurny kompani „Góral” i zorganizował pobudkę. Była ona zupełnie odmienna od tej, jaką pamiętam z Oleśnicy. Podchodził do moich kolegów z wiosny i szarpał za ramię.

– Wstawać kocie, pobudka!

Wstawaliśmy oczywiście tylko my. Wraz z nami kazał się też obudzić „Spokojny”, który miał poprowadzić zaprawę. Jego oczywiście budzono o wiele delikatniej. Reszta dziadków spała w najlepsze. Założyliśmy trampki i wyszliśmy przed budynek. Ustawiliśmy się dwójkami i ruszyliśmy za „Spokojnym” biegiem dookoła jednostki.

Zaprawa z dziadkiem okazała się dużo forsowniejsza niż zaprawy z kapralami w Oleśnicy. Obiegliśmy dużym łukiem całą jednostkę, zatrzymując się co jakiś czas na zrobienie kilku pompeczek.

Podczas zaprawy mogłem się przekonać, co znajduje się za lasem. Była tam spadochroniarnia, tor przeszkód, hangar, domek pilota i lotnisko, na którym znajdowały się śmigłowce (było ich chyba ze trzydzieści). Mijaliśmy również kiosk, przy którym wczoraj czatowałem, oraz szpitalik wojskowy.

Po powrocie z zaprawy, zmęczony powlokłem się do łazienki. Po szybkim myciu zaczęliśmy po kolei wchodzić do pokoju. Dziadki dopiero się przebudzały.

– Jeden – Zabrzmiał ochrypły głos „A.A.”.

Podeszli do niego najbliżej stojący „Wąż” i „Maniek”.

– Skoczcie po coś do picia, może być nawet woda.

Woda go z kaca nie wyleczy – pomyślałem. Oby tylko nie wpadł na pomysł, aby wysłać mnie po napój bananowo-brzoskwiniowy! Nigdy nie wiadomo, co takiemu przyjdzie do głowy.

Po porannej krzątaninie przeplatanej okrzykami dziadków i pompkami, cała kompania ruszyła na śniadanie. Na początku kolumny oczywiście dziadki. Nam przypadł zaszczyt zamykania kolumny.

Na stołówce panowała atmosfera walki. Kucharze z najwyższą niechęcią wydawali porcje. Czasami trzeba było którymś potrząsnąć, by wydał trzy plasterki sera zamiast dwóch. Tak było ze wszystkim, jak człowiek nie dopilnował, to mu oskubali porcję aż miło. W ogóle chamstwo dużo większe niż w Oleśnicy. Sama jadalnia też była dużo bardziej zniszczona. Przykry widok. Tym razem dziadki poczuli się naszymi opiekunami. Po wkroczeniu „Tępaka” na punkt wydawania jedzenia i postraszeniu kucharza (ten to miał metody!) dostaliśmy nadplanowe porcje!

Po śniadaniu ruszyliśmy na hangar. Był on sporych rozmiarów. Wewnątrz stały częściowo rozebrane śmigłowce przeznaczone do konserwacji. Na hangarze dziadki nieco straciły impet przywódczy. Powitał nas ppor. „Zły”, zastępca dowódcy naszej kompani. Mnie i „Rekina” wysłał na pas startowy. Naszym zadaniem było umycie numerów rozpoznawczych śmigłowców. Zadanie byłoby całkiem przyjemne, gdyby nie straszny upał. Podczas pracy bardzo chciało mi się pić.

Dopiero po dwóch tygodniach służby dowiedziałem się, że podobnie jak w Oleśnicy. i tu jest coś takiego jak drugie śniadanie. Wydawano na nim poza bułką z kiełbasą czy serem, również owoce i wodę mineralną (o jakby mi się ona przydała). Niestety nasze drugie śniadanie było przechwytywane przez dziadków. Tak, więc na razie musiała mi wystarczyć woda z kranu.

Podczas mycia numerów śmigłowców rozmawiałem z „Rekinem” na temat naszego wyjazdu do domu. Mieliśmy nadzieję, że po zakończeniu prac na hangarze wręczą nam przepustki. Po zejściu z płyty i powrocie na hangar „Zły” zwołał zbiórkę. Ustawiliśmy się w szeregu.

– Na pewno w tej chwili myślicie tylko o tym, aby wyrwać się do domu. – Zaczął bardzo po mojej myśli. Umożliwię wam to, choćby tylko dlatego, żeby zrobić na złość waszym starszym kolegom, tu wymownie spojrzał w kierunku dziadków. Spiszę teraz wasze nazwiska, a szef zajmie się resztą i przygotuje przepustki. Po powrocie na kompanię powinny już na was czekać. – Po tym jakże radosnym oświadczeniu poszedł do swego pomieszczenia.

Wstąpił we mnie nowy duch. Wiedziałem, że jeszcze dziś będę w domu, i wyśpię się w mięciutkim łóżku bez sprężyn! Wspaniała sprawa, spełniły się moje najskrytsze oczekiwania. „Zły” musiał naprawdę nie lubić dziadków. W drodze powrotnej na kompanie, dziadki strasznie dudrały i złorzeczyli na niego, ile wlezie.

– Już niedługo! Zobaczycie. W przyszłym tygodniu na wrócić „Chrobry”. Przestanie się wtedy panoszyć. – Mówił wzburzonym głosem „Tępak”.

– Całe szczęście, bo już tego palanta nie mogę znieść. – Dorzucił „Spokojny”.

Na kompani zastaliśmy sierżanta „Fikusa”, który z wielką łaską otworzył nam szatnię, w której schowaliśmy nasze plecaki. Zastanowił mnie trochę fakt, że nie musieliśmy zapamiętywać żadnych numerów półek, czy wieszaka jak w Oleśnicy. Nie miałem jednak czasu o to spytać, gdyż trzeba było przecież odebrać przepustkę! Tę również wydawał z niechęcią.

Zostawała jeszcze tylko jedna mała formalność do załatwienia. Udałem się, więc niezwłocznie do dziadka „Spokojnego”.

– Panie dziadku ja kot szaro-bury, który ma za długie pazury, proszę o pozwolenie udania się na przepustkę.

– Zezwalam. – Odpowiedział (spróbowałby się nie zgodzić, to by go „Zły” rzucił na szmatę).

Wszyscy takowe pozwolenie otrzymali. Nikt z dziadków nie chciał przeciągać struny. Pożyczyli nawet „Rysiowi” i „Mańkowi”, zapasowe komplety nowych mundurów i bordowe berety na drogę. Mnie tak na tym stroju nie zależało. Szkoda mi było każdej minuty. Z tych samych powodów nie próbowałem walczyć o obiad na stołówce, gdyż wynik był niepewny, a mógłbym stracić tylko kolejną godzinkę.

– Pamiętajcie, to, iż jedziecie na przepustkę, nie oznacza, że przestajecie być kotami. Wracając macie pamiętać o nas i przywieźć, co najmniej litr wódki i parę piw. W końcu to wasza pierwsza przepustka. – Powiedział to oczywiście „A.A.” największy nałóg na kompani.

W biurze przepustek robili nam pewne wstręty z powodu mundurów i beretów, w których byliśmy.

– Coście za jedni? W tych mundurach chcecie jechać? – Pytania plutonowego stawały się coraz bardziej irytujące.

W końcu jednak udało nam się opuścić jednostkę. Początkowo razem z resztą kolegów udałem się na przystanek. Ten sam, na którym wczoraj o tej samej godzinie wysiadałem niepewny, co mnie tu czeka. Niestety ku mojej rozpaczy najbliższy autobus do Tomaszowa Mazowieckiego odjeżdżał dopiero za ponad godzinę. Gdy spojrzałem na rozkład odjazdów pociągów i autobusów w kierunku Katowic, który miałem przy sobie, szybko zdałem sobie sprawę, że dojechanie do domu nie będzie wcale takie łatwe i szybkie jak mi się to wydawało.

Za namową „Mańka” postanowiłem spróbować szukać szczęścia na drodze przelotowej A1, która była oddalona o jakieś dziesięć minut drogi stąd. Udaliśmy się wiec szybkim krokiem w jej kierunku. Po dotarciu na miejsce zaczęliśmy stopować przejeżdżające samochody. Po dwóch minutach zatrzymał się TIR jadący do Częstochowy.

Kierowca okazał się starym rezerwistą. Rozmawialiśmy głównie o wojsku i nim się obejrzałem, trzeba było wysiadać. Za Częstochową zatrzymał się nam następny samochód, którym dojechaliśmy aż do Katowic. Tam też się pożegnałem z „Mańkiem”, który mieszkał w Sosnowcu i w dalszą drogę udał się tramwajem. Mnie pozostawało dalsze stopowanie samochodów i liczenie na szczęście. Ponownie nie musiałem zbyt długo czekać. Wszyscy kierowcy, którzy się nam zatrzymywali, służyli kiedyś w wojsku.

W końcu znalazłem się w moim miasteczku i mogłem się przywitać z moją żoną, której nie widziałem od dnia ślubu.

Dariusz Maryan
  1. Forma pośrednia pomiędzy kotami a dziadkami – głównie zadanie to nadzorowanie porządków.

  2. Potoczne określenie żołnierzy zawodowych.

  3. Ceremonia falowa, po której koty otrzymują prawo noszenia bojówek i mogą w ten dzień pić na równi z dziadkami.

  4. Żołnierze, którzy wybrali drogę regulaminową.

PodróżeKulturaMuzykaHistoriaFelietonyPaństwo, polityka, społeczeństwoPowieści i opowiadaniaKącik poezjiRecenzjeWielkie żarcieKomiks
PrzewodnikiAlbaniaNepalPolskaRumunia
Oceń zamieszczony obok artykuł.
Minister kazał, więc uprzejmie informujemy, że nasze strony wykorzystują pliki cookies (ciasteczka) i inne dziwne technologie m.in. w celach statystycznych. Jeśli Ci to przeszkadza, możesz je zablokować, zmieniając ustawienia swojej przeglądarki. Więcej informacji znajdziesz w artykule: Pliki cookies (ciasteczka) i podobne technologie.