Powieści i opowiadania > Wspomnienia z koszar

Rozdział 5. Jak zostałem st. szeregowym

Część pierwsza. Szkółka

Rozdział 5. Jak zostałem st. szeregowym

Rozdział 5. Jak zostałem st. szeregowymPrzepustka udała mi się wspaniale. Przez dwa dni mogłem zapomnieć o wszystkich swoich zmartwieniach. Niestety, wszystko, co dobre, szybko się kończy i trzeba było z powrotem jechać do Oleśnicy. Pożegnanie było nieco mniej przygnębiające niż przed miesiącem. Miałem bowiem świadomość, że następną przepustkę mogę otrzymać już za tydzień (na przepustki jeździliśmy głównie w weekendy). Ale pomimo tego nie chciało mi się wracać jak cholera. Od tego dnia moim głównym celem w wojsku, który realizowałem z żelazną konsekwencją, były jak najczęstsze wyjazdy do domu.

Po powrocie do jednostki przez pierwsze dni nie potrafiłem się odnaleźć w wojskowej rzeczywistości. Byłem ponad normę agresywny w stosunku do otoczenia. Z chęcią bym zagryzł wszystkich, którzy cokolwiek mi nakazywali. Na domiar złego kaprale odzyskali dawny wigor i entuzjazm.

– Wolniej szeregowy, biegnijcie jeszcze wolniej, najlepiej się kurwa połóżcie. – Powróciło ulubione powiedzonko kaprali, którym nas raczyli ponad normę przy najróżniejszych okazjach.

– Ciężko będzie, ale spróbuję. – Odpowiadałem za każdym razem.

Sytuacja jednak powróciła szybko do normy (to znaczy do stanu tuż przed przysięgą). Po paru dniach się uspokoiłem i stałem się przyjaźniejszy dla otoczenia. Kaprale z każdym dniem coraz bardziej maleli w moich oczach. Daleko im było do wzorowych żołnierzy, na jakich się kreowali. Potrafili się tak pobić we własnym gronie, że kapral „Lichy” chodził ze śliwą pod okiem, a kapral „Ochotnik” miał zabandażowane palce prawej ręki. Co też to musiał być za cios! Kapral „Wścieklica” mający kilka dni do końca służby praktycznie przestał się nami interesować. Zdarzały się również sytuacje, że któryś z kaprali wpadał do pokoju kompletnie zalany i przewracał wszystko do góry nogami. Często część rzeczy wyrzucał za okno. Najczęściej takie ataki zdarzały się kapralowi „Lichemu”, który okazał się skończonym alkoholikiem. Teraz zrozumiałem jego natarczywe pytania o to, czy nie mamy przypadkiem jakiegoś alkoholu w pierwszy dzień służby.

Następnego dnia po naszym powrocie odbył się apel, w którym uczestniczył cały batalion. Major „Wąsik” oznajmił, iż pierwszy etap służby mamy za sobą (tak zwaną unitarkę). Przed nami intensywne szkolenie specjalistyczne, które zakończy się egzaminem. Pozytywna ocena oznacza awans i lepszą pozycję w nowej jednostce. W drugiej części przemówienia major poruszył kwestię naszego pobytu na przepustce. Omówił najciekawsze przypadki powrotów żołnierzy (od zwykłych spóźnień, których było sporo, po przyjazdy w eskorcie żandarmerii). Naszemu plutonowi dostało się za niestawienie się z powrotem w jednostce „Luzaka” (który podobno został poważnie poturbowany na dyskotece i skończył w szpitalu). Jak było naprawdę nie wiadomo? Do końca mojego pobytu w Oleśnicy biedaczek nie zdążył się wykurować. W związku z tymi faktami zapowiedział, że nasze ewentualne następne przepustki zależeć będą w dużej mierze, od naszego zaangażowania w życie jednostki i dobrego sprawowania. Plutonowy musiał być chyba na dywaniku za „Luzaka”, bo przez dwa następne dni chodził jak struty i wciąż powtarzał, jak mogliśmy zostawić kolegę w potrzebie. Tak jakbyśmy byli w jakiś sposób winni zaistniałej sytuacji.

Tak jak to zapowiedział major, rozpoczął się drugi etap służby. Był dużo spokojniejszy i mniej dynamiczny. Szkolenia taktyczne i musztra znikły niemal zupełnie z rozkładu dnia. Ograniczeniu również uległy zajęcia sportowe (zaprawy nadal jednak były intensywne). Ich miejsce zajęły szkolenia praktyczne i teoretyczne z różnych dziedzin, mające na celu przygotowanie nas do zadań, które czekały na nas w jednostkach liniowych. Szkolenia prowadzili różni wykładowcy najczęściej w stopniu chorążego. Naszą specjalizacją była służba wysokościowo-ratownicza. Przez pierwsze dwa tygodnie mieliśmy szkolenie ogólne z zakresu masek tlenowych, kombinezonu pilota, rodzajów i budowy spadochronów, foteli katapultowych i wielu innych.

Po dwóch tygodniach podzielono nas na dwie grupy. Pierwsza dużo liczniejsza zajęła się wyłącznie spadochronami. Pozostali całą energię skoncentrowali na fotelach katapultowych. Zostałem przydzielony do pierwszej grupy. Po zdaniu egzaminu poza awansem, miałem otrzymać również wpis do książeczki wojskowej stwierdzający, iż zostałem „układaczem spadochronu”. Mój pobyt w Oleśnicy miał się zakończyć pod koniec czerwca. Szkolenie teoretyczne nie różniło się zbytnio od wcześniejszych nudnawych wykładów naszych dowódców. Były tak pasjonujące, że raz zdarzyło mi się na nich zasnąć. Ciekawsze były zajęcia praktyczne, na których uczyliśmy się układać spadochron oraz ustawiać mechanizm automatycznego otwarcia czaszy. Uczyliśmy się zatem rzeczy, które poza kilkoma miesiącami służby wojskowej były bezużyteczne (no chyba, że ktoś był spadochroniarzem). Na dodatek szkoliliśmy się na spadochronie, który już wyszedł z użycia. Szkoda, że w całej jednostce nie mieli choć jednego egzemplarza S-4, którego używali piloci śmigłowców w jednostkach liniowych (był to spadochron ratowniczy). Cały kurs był na poziomie umożliwiającym zrozumienie omawianych na nim zagadnień każdemu żołnierzowi, nawet takiemu co nie zdążył w cywilu ukończyć szkoły podstawowej. Mimo to nie wszyscy żołnierze opuszczający Oleśnicę ów egzamin zaliczyli.

Drugą nowością było przejęcie służby wartowniczej od kompanii zaopatrzenia. Od dowódców dostaliśmy zestaw przykazań, do których wartownik winien się stosować podczas warty. Dodatkowe kilka kartek do nauczenia się. Mogłem się z nich dowiedzieć, co mi na warcie wolno zrobić, a co jest absolutnie zabronione, oraz jaki jest zakres moich kompetencji i obowiązków. Najważniejsze ze wszystkiego było jednak prawo użycia broni. W kilkunastu punktach ściśle określało ono okoliczności, w których ewentualne użycie broni palnej było dopuszczalne. O ile opanowanie znajomości praw wartownika i jego obowiązków sprawdzane było tylko w teorii, to prawo użycia broni trenowaliśmy także w praktyce. W każdej chwili, niezależnie od wykonywanych czynności, mogliśmy się spodziewać pytań odnośnie do tego prawa. Jeżeli się odpowiadało bezbłędnie, to wówczas zwiększały się nasze szanse na przepustkę. Na nielicznych wyjściach w teren, w praktyce trenowaliśmy odpieranie symulowanych ataków jednego lub kilku napastników, na nasz posterunek. Po kolei ćwiczyliśmy każdy punkt procedury. W pierwszej kolejności komendy ustne (przeważnie dwie). Następnie przy braku reakcji odbezpieczenie i przeładowanie broni. A gdyby i to nie dało rezultatu, to po ostatnim ostrzeżeniu ćwiczyliśmy różne warianty użycia karabinu. Przeciwnika można było unieszkodliwić kolbą lub lufą. Dopiero po wyczerpaniu wszystkich innych możliwości mieliśmy prawo strzelać.

– Pamiętajcie, strzelajcie w nogi. Macie unieszkodliwić intruza, a nie zabić. – Raz po raz powtarzał plutonowy.

Oczywiście w przypadku zmasowanego ataku na posterunek, w którym bierze udział więcej wrogo nastawionych osób, wartownik może pominąć procedurę wstępną i od razu przystąpić do unieszkodliwienia napastników za pomocą kałacha (o ile zdąży i wcześniej sam nie zostanie zastrzelony). Przed pierwszą wartą dowódcy raczyli nas mało optymistycznymi opowieściami w stylu: „w Rzeszowie grupka napastników, zaatakowała wartownika, po czym poderznęli mu gardło i ukradli broń, z której zastrzelili kilka przypadkowych osób”. Były i bardziej wstrząsające. Nic więc dziwnego, że w okresie obejmowania warty przez młodych żołnierzy, natychmiast spadała liczba lewizn. Starsi żołnierze woleli nie ryzykować spotkania z przerażonym wartownikiem, któremu na najmniejszy szmer zaczynają się trząść ręce. Zwłaszcza że posiada on karabin i trzy pełne ostrej amunicji magazynki.

W przeddzień warty żołnierze nie mogli otrzymywać listów (bo jakby jakaś Zośka lub Kaśka postanowiła właśnie w tym liście napisać, że zostawia go dla innego, to mniej odporne przypadki mogłyby wpaść na nieciekawe pomysły). Reguła ta nie była jednak ściśle przestrzegana (na trzy godziny przed drugą wartą zdobyłem list od narzeczonej).

W dniu mojej pierwszej warty byłem nieco zdenerwowany. Całą wiedzę teoretyczną miałem opanowaną, ale emocje robiły swoje. Przed wstępną odprawą udaliśmy się do szatni po pelerynę, OP-1, maskę przeciwgazową oraz hełm. Ze zbrojowni pobraliśmy karabiny z kompletem magazynków. Obładowani jak wielbłądy wyszliśmy na wstępną odprawę. Pluton został podzielony na dwie grupy. Jedna miała ochraniać jednostkę centralną, druga jej rubieże. Zostałem przydzielony do tej pierwszej. W nasze strefie były trzy posterunki. Do pełnej obsady potrzebnych było dziewięciu wartowników. Dodatkowo w każdej strefie działał jeden rozprowadzający. Dowódcą warty w jednostce szkoleniowej był zazwyczaj żołnierz zawodowy. Wartownicy zmieniali się co dwie godziny. Najgorzej miał się rozpylacz, który co prawda nie stał na posterunku, ale za to przy każdej zmianie warty musiał je wszystkie obchodzić. Do jego zadań należało dopilnowanie, aby zmiana warty została dokonana regulaminowo.

Na wstępnej odprawie dowiedziałem się, że mam ochraniać obiekty w samym centrum jednostki. Będę więc stał obok kiosku, w którym zdążyłem już kupić chyba z tonę wafelków w czekoladzie. Po tych wstępnych informacjach i sprawdzeniu naszej teoretycznej wiedzy udaliśmy się na właściwą odprawę. Długość odprawy wartowników, tak samo jak w przypadku podoficerów dyżurnych, również zależała od stopnia dociekliwości oficera dyżurnego (w następnej jednostce zdarzało się, że wartownicy nie zostali dopuszczeni do warty). Moja pierwsza odprawa w wojsku trwała około trzydziestu minut (średni czas). Po jej zakończeniu udaliśmy się na stołówkę. Dla wartowników wydzielone były specjalne stoliki. Otrzymaliśmy kolację poza kolejką. Po kolacji część wartowników pojechała na rubieże jednostki, my zaś poszliśmy na wartownię. Dowódca warty wręczył każdemu ostrą amunicję oraz krótkofalówkę. Po załadowaniu magazynków ustalało się kolejność pełnienia warty. Poszedłem na pierwszy ogień. Jeszcze tylko sprawdzenie, czy broń jest zabezpieczona i w drogę. Podczas pierwszej zmiany w jednostce panował jeszcze spory ruch, ale nic ciekawego się nie wydarzyło. Koledzy mi mówili, że gdy dowódca warty, który na początku towarzyszył rozprowadzającemu, zbliżał się do mojego posterunku, przeżegnał się (nigdy nic nie wiadomo, było już ciemno, a zmiana warty mogła się okazać grupką napastników). Podczas następnej zmiany jednostka była już całkowicie opustoszała. Zaczęły mi się przypominać wszystkie okropne historie o samobójstwach, mordowaniu wartowników i inne. W tym właśnie momencie usłyszałem jakieś szepty, które dobiegały od strony tylnej bramy. Włosy zjeżyły mi się na głowie. Szybko zdjąłem karabin z pleców i ruszyłem w stronę odgłosów. Gdy podszedłem bliżej, zobaczyłem dwie osoby przechodzące przez bramę. Okazało się, że mam do czynienia z dwoma żołnierzami z kompanii zaopatrzenia, którzy wracali z „lewizny”. Postanowiłem ich przepuścić. Nie stwarzali żadnego zagrożenia, a ja nie miałem ochoty robić zbiegowiska. Gdyby trafili na bardziej znerwicowanego wartownika, mieliby niewesoło.

W następnej jednostce, ilekroć wracałem z „lewizny” przez płoty czy tylne bramy i natrafiałem na wartownika, nigdy nie miałem problemów. Pod koniec zmiany karabin z pełnym magazynkiem zaczynał mi coraz bardziej ciążyć. Czasami miałem dziką ochotę ostrzelać kiosk ogniem maszynowym. Ale ani razu nawet nie odbezpieczyłem karabinu, nie musiałem też na szczęście do nikogo strzelać. Po zejściu z posterunku ostatniego wartownika zdawaliśmy amunicję i krótkofalówki. A więc pierwsza warta za mną (nie było tak źle). Koledzy pełniący wartę na tyłach opowiadali, że w pobliżu ich posterunku kręcił się jakiś maniak, który się obnażał, gdy tylko zobaczył jakiegoś wartownika. Miał szczęście, że któryś z chłopaków mu czegoś nie odstrzelił.

Po tygodniu spędzonym w jednostce dostałem następną przepustkę. Wspaniała sprawa znowu dwa dni wolności. Tak jak poprzednio przepustka się szybko skończyła. A ja już myślałem o następnej. W zapasie miałem pięć dni urlopu, który otrzymałem na ślub. Termin był już niedaleko, mimo wszystko chciałem jeszcze raz przed urlopem wyrwać się do domu. Niestety kolejka chętnych była długa i nic z tego nie wyszło.

Poza wartami w dalszym ciągu pełniliśmy służby. Po raz pierwszy zostałem oddelegowany do kasyna (stołówki dla kadry). Do moich obowiązków podczas pełnienia tej służby należało odbieranie brudnych naczyń i mycie ich na zmywaku. Ponadto po każdym posiłku musiałem posprzątać jadalnię. Przy okazji mogłem się przekonać, że kadra nie jada wcale lepiej od nas. Również i na tej stołówce marnowały się pokaźne ilości jedzenia.

Raz zdażyło mi się być dyżurnym kompani podchorążych. Do tej pory wydawało mi się, że tą służbę można pełnić tylko na swojej kompani. Udając się na miejsce, zastanawiałem się, jak będzie owa służba wyglądać. Mieszkali tam kandydaci na chorążych, którzy, aby uzyskać ten stopień wojskowy, musieli ukończyć trzyletnią szkołę. Każdy z kandydatów musiał posiadać minimum średnie wykształcenie. Podczas dyżurowania przekonałem się, że panuje tam zupełnie inny klimat niż u nas. Nikt nie biegał po korytarzu, nie było żadnych krzyków, a żołnierze chodzili sobie w cywilnych ubraniach. Oficerowie, którzy tam przebywali, traktowali mnie bardziej po koleżeńsku niż służbowo. Namawiali mnie do zapisania się na kurs. Odpowiadałem im, że wojskowe klimaty mi nie służą. Podczas tej służby można było zawrzeć naprawdę dużo ciekawych znajomości.

Z każdym dniem rygor, jaki panował na naszej kompani, malał. Do cywila odszedł kapral „Wścieklica”, a „Waligóra” pojechał na trzytygodniowy urlop. Pozostało więc tylko trzech kaprali. Służbę podoficera zaczęli pełnić koledzy z kompanii. Mogliśmy bez opieki kaprali chodzić po jednostce. Pewne ograniczenia w poruszaniu się jednak pozostały. Przed wyjściem musieliśmy zameldować podoficerowi, gdzie się udajemy, a on z kolei mówił, kiedy mamy wrócić, by zdążyć na zbiórkę. Najczęściej chodziłem do kantyny lub kiosku. Jeżeli tylko miałem czapkę na głowie i regulaminowo oddawałem honory, to nikt nie robił mi problemów. Mogłem w końcu bez ograniczeń czasowych korzystać z telefonu. Odkryłem, że aby zadzwonić, nie trzeba chodzić do biura przepustek. Telefon na kartę znajdował się również na kompanii podchorążych. Z zajęć teoretycznych coraz częściej wracaliśmy bez eskorty dowódców. Sami formowaliśmy kolumnę, którą prowadził dowódca drużyny (najczęściej „Jerycho”). W pokojach mogliśmy trzymać niektóre rzeczy cywilne (głównie czasopisma lub książki), a pod koniec pobytu nawet radiomagnetofon. Co jakiś czas kaprale próbowali przykręcać nam śrubę, ale były to już ich ostatnie podrygi. Nikt już się nie podrywał na baczność, gdy wchodzili do pokoju. Z każdym dniem coraz mniej się z nimi liczyliśmy. Żeby wyegzekwować od nas wykonanie, ich poleceń musieli się uciekać do pomocy dowódców. Sam kiedyś powiedziałem „Księciuniowi”, że nie mam najmniejszego zamiaru iść na służbę w kuchni, którą mi wpisał do grafiku na trzy godziny przed jej rozpoczęciem (zwłaszcza że wczoraj z niej zszedłem).

– Jak to nie pójdziesz? – Spytał.

– Zwyczajnie, już raz za kogoś szedłem, teraz znowu chcecie mnie wrobić.

– Nie rozumiesz, że „Ogórek” się rozchorował i musisz go zastąpić.

– Znajdziecie kogoś innego. –Nie ustępowałem.

– Po co dyskutujesz i tak pójdziesz.

– Na twoim miejscu bym się nie zakładał.

– No to jeszcze kurwa zobaczymy!

Po paru minutach usłyszałem na korytarzu głos plutonowego:

– Pluton siedemdziesiąty drugi na korytarzu w dwuszeregu zbiórka!

Obok plutonowego stał „Księciunio”. Myślałem, że zaraz na moją głowę posypią się gromy, tymczasem plutonowy spokojnie, acz stanowczo spytał o przyczynę odmowy wykonania rozkazu kaprala.

– Miałem już dwie służby z rzędu, tę ostatnią wiozłem poza kolejnością za „Świerszcza”, który się rozchorował, teraz chcą, żebym znowu za kogoś szedł, a pojutrze mam w grafiku następną służbę. Jak tak dalej pójdzie, to nie zdążę się przygotować do egzaminu.

Najwidoczniej moja argumentacja trafiła do plutonowego, gdyż przyjrzał się naszemu plutonowi i spytał:

– Kto z was może pełnić służbę?

Rękę podniosły dwie osoby (faktycznie reszta była zajęta), a mianowicie „Dziadek” i „Pipon”.

– „Pipon”, idziesz na służbę, pozostali rozejść się!

Triumfalnym wzrokiem spojrzałem na „Księciunia”, nawet poskarżenie się plutonowemu nic mu nie dało. Z drugiej jednak strony, gdybym trafił na bardziej zdecydowanego dowódcę, to żadnych dyskusji by nie było, a przy okazji jeszcze by mi coś dorzucił od siebie. Był to jedyny przypadek postawienia się kapralowi z pozytywnym skutkiem podczas mojego całego pobytu na szkółce. Podczas pierwszych dni służby coś takiego nie przyszłoby mi do głowy.

W weekendy, poza standardowymi rozrywkami, mogliśmy również uczestniczyć w zawodach sportowych. Odbywały się mecze piłkarskie, turnieje tenisa stołowego, koszykówki i wiele innych. Liberalniejsze podejście do żołnierzy sprzyjało ogólnemu poprawieni nastrojów. Pomimo wielu obietnic, nie zezwolono nam na samodzielne opuszczanie jednostki na podstawie przepustki stałej, która umożliwiała wyjście na miasto w wyznaczonych godzinach, lecz nie zezwalała na wyjazd z Oleśnicy. Oczywiście dowódcy zapewniali, że lada chwila je otrzymamy, ale zawsze coś stawało na drodze. Albo szef się rozchorował, albo pieczątka gdzieś się zapodziała i tak bez końca.

W dalszym ciągu odbywały się wyjścia na strzelnicę. Nowością było strzelanie z krótkiej broni maszynowej. Tarcze były oddalone o pięćdziesiąt metrów, a do oddania mieliśmy cztery strzały. Raz udało mi się wystrzelać trzydzieści dziewięć punktów!

Z każdym następnym dniem, moją uwagę coraz bardziej pochłaniały sprawy bynajmniej z wojskiem niezwiązane. Warty, szkolenie wysokościowo-ratownicze, strzelanie, wszystko to schodziło na drugi plan, wobec zbliżającego się wielkimi krokami terminu ślubu. Od tygodnia chodziłem jak cień za plutonowym, przypominając mu codziennie (na wszelki wypadek) o jego obietnicy dołożenia wszelkich starań, w sprawie załatwienia mi munduru galowego i nowych butów. Nowiutkie skoczki otrzymałem na tydzień przed wyjazdem na urlop (dobrze, że amba się do nich nie dobrała). Sprawa munduru natomiast posuwała się do przodu bardzo opornie. W końcu plutonowy postanowił działać i zaprowadził mnie do magazynu mundurowego. Magazynier za obietnicę przywiezienia „weselówki” poszedł po odpowiednie sorty. Tym razem miałem więcej czasu na przymiarki. Dobrałem odpowiednio długie spodnie, dobrze dobraną górę, wojskowy krawat, pas oficerski, czapkę galową i ozdoby na mundur.

– To są ozdobniki orkiestry wojskowej, ale kto na to zwróci uwagę. – Oznajmił magazynier.

– Wyglądasz w końcu jak prawdziwy żołnierz. – Powiedział wyraźnie usatysfakcjonowany plutonowy.

No to mundur już skompletowałem. Do rozwiązania pozostawała następna równie paląca sprawa. Musiałem zorganizować sobie transport spod jednostki aż do domu. W drodze powrotnej również nie mogłem korzystać z transportu kolejowego. Plutonowy się obawiał, że podczas podróży pociągiem może mi się przytrafić kontrola bagażu (żandarmi lubili przetrząsać torby). Przewożenie jakichkolwiek sortów wojskowych było surowo zabronione. Gdyby odkryli, że posiadam kompletny mundur galowy, a w powrotnej drodze również „weselówki”, to kłopoty poza mną mieliby również plutonowy i magazynier, który ów mundur mi wydał. Liczenie na szczęście, czy wyrozumiałość żandarmów nie wchodziło w rachubę. Czyżby wojsko wstydziło się wypuszczać żołnierzy w galowych mundurach? Nie zawsze można zasłaniać się przepisami. Rozwiązanie, które zaproponowałem, według plutonowego również było nie regulaminowe. Chciałem pojechać do domu choćby tylko na jeden dzień i wrócić w cywilnych ubraniach. Przy wyjeździe na urlop mógłbym je ubrać i byłoby po problemie. Niestety, pomysł upadł i pozostawało mi na szybko organizować jakiś transport. Swoją drogą ciekawe, dlaczego tak się bali puszczać nas na przepustki bez mundurów? A mogłoby się tak przyjemnie podróżować, bez strachu przed żandarmami. Oczywiście każdy na początku chciał się pokazać w mundurze, ale żeby jeździć w nim cały czas? Na szczęście udało się załatwić samochód i w przeddzień wyjazdu otrzymałem mundur do ręki. Dla bezpieczeństwa do dnia następnego został on zdeponowany w pokoju kaprali.

W dniu wyjazdu rozpierała mnie ogromna energia. Nie mogłem ani na chwilę usiedzieć w jednym miejscu. Do rozwiązania pozostawał ostatni (na szczęście już niewielki) problem. Rozwiązałem go wspólnie z „Jerychem”, który przerzucił mi torbę z mundurem ponad płotem. Przez biuro przepustek przechodziłem czyściutki. Po chwili znalazłem się w samochodzie i pomknąłem w stronę domu. W końcu się doczekałem. Przez pięć dni nie będę musiał oglądać jednostki, poza tym jechałem na własny ślub. Sama radość.

W moim miasteczku wzbudzałem prawdziwą sensację. Wszyscy bez wyjątku wlepiali we mnie swój wzrok. Muszę przyznać, że mundur galowy prezentował się lepiej niż zwykły garnitur. Wszystko, co dobre szybko się jednak kończy. Pięć dni urlopu minęło i trzeba było myśleć o powrocie. W dniu wyjazdu słonko pięknie przygrzewało, miasteczko tętniło życiem, a tu trzeba było ponownie wsiadać do samochodu i jechać z powrotem (nie wiadomo po co!).

Pomimo iż na kompanię dotarłem po capstrzyku, nikt z mojej drużyny jeszcze nie spał. Mundur ponownie oddałem na przechowanie kapralom, oczywiście wraz z załącznikiem. Po dotarciu do mojej izby wszyscy pośpieszyli mi z gratulacjami. Część moich zapasów ukryłem w naszym tajnym schowku, a resztę przeznaczyłem dla kolegów. Jak się okazało byli bardzo spragnieni. Z każdym następnym toastem robiło się coraz głośniej w pokoju. Podoficer dyżurny apelował o zachowanie ciszy (podobno oficer dyżurny miał przeprowadzać nocną inspekcję), ale niewiele to pomogło. Kaprale się nie uaktywniali, mieli bowiem w trójkę co robić. Atmosfera stawała się coraz bardziej rozrywkowa. Do naszego pokoju zaczęli zaglądać goście z innych plutonów, każdy oczywiście przychodził z gratulacjami. Nie wiadomo kiedy i skąd pojawiła się nagle w pokoju gitara. Zaczęły się pierwsze występy, które przemieniły się z czasem w chóralne śpiewy. Podoficer mocno już zestresowany (odpowiadał za porządek na kompani) co chwila zerkał przez uchylne drzwi na schody, czy przypadkiem nie nadchodzi porucznik. Na szczęście dla nas wszystkich nie nadszedł. Po opróżnieniu ostatniej butelki przeznaczonej dla kumpli impreza powoli zaczęła przygasać. W końcu mogłem się położyć, a ponieważ byłem zmęczony, szybko zasnąłem.

Następnego dnia wraz z plutonowym poszedłem zdać mundur. Przy okazji rozdałem również ostatnie „weselówki”.

Według obliczeń „Świerszcza” na liczniku pojawiła się już dwójka z przodu. A więc dwa miesiące służby za mną. Całkowicie przyzwyczaiłem się już do tej jednostki i z niechęcią myślałem o jej zmianie. Nic jednak na to nie mogłem poradzić.

W dwa dni po moim przyjeździe ponownie zostałem wartownikiem. Przydzielono mi ten sam posterunek co poprzednio, a sama służba przebiegła bez żadnych incydentów. Jak się później miało okazać, była to moja ostatnia warta w wojsku.

Od początku służby ubyło z naszej kompani czterech żołnierzy. Sprawę obserwowałem pilnie, gdyż nadal miałem cichą nadzieję, że uda mi się znaleźć jakiś sposób na wydostanie się z wojska. Nasz pluton zanotował stratę dwóch żołnierzy. Poza „Luzakiem”, którego los nadal był niepewny, z wojskiem żegnał się również „Serducho”.

Podczas badań na komisji lekarskiej, nie stwierdzono u niego żadnych przeciwwskazań do odbycia służby wojskowej. W jednostce się jednak okazało, że ma wadę serca i nie powinien był otrzymać kategorii A. Następny przypadek był zupełnie inny. Dwa tygodnie po przysiędze do cywila zwolniono „Gucia”, z powodu braku możliwości zaadaptowania się do wojskowej rzeczywistości. Po trzech tygodniach służby nadal chodził w takim stresie, że kaprale się nad nim ulitowali i wzięli go pod swoją opiekę. Stał się nadwornym Toudim „Księciunia”. Do jego głównych obowiązków należało robienie herbaty, odnoszenie brudnych naczyń i podlewanie kwiatków. Egzystował w jednostce na zasadzie maskotki. Gdyby nie interwencja kaprali to biednego „Gucia” pożarliby żywcem koledzy z jego plutonu. W wojsku panuje następująca zasada – jeden się nie wyrabia, konsekwencje ponoszą wszyscy. Na parę dni przed zwolnieniem ze służby, nabrał nawet takiej pewności siebie, że gotów był walczyć o opuszczenie ostatniego miejsca w kolumnie!

Dalszej służby unikną również „Kage”. Jego sposób był dość kontrowersyjny. Pewnego dnia, całą kompanię obiegła wstrząsająca informacja, że jeden z żołnierzy próbował się powiesić. Od jakiegoś czasu krążyły pogłoski, że „Kage” zaczyna się załamywać. Informacje o jego dołku psychicznym rozpowszechniali jego koledzy z drużyny. Podobno dowódcy sprawę bagatelizowali. Uratowano go przez przypadek. W nocy po capstrzyku któryś z jego kolegów poszedł skorzystać z ubikacji i w ostatniej chwili zdołał go ocalić. Niedoszły nieboszczyk miał poważne ślady od paska wokół szyi. Natychmiast skierowano go do lekarza, a potem do wojskowego psychologa. Ten stwierdził stan depresyjny i polecił zwolnienie delikwenta do cywila. Przełożeni bojąc się jak ognia podobnych sytuacji, postanowili przychylić się do jego rady. Prawda była jednak taka, że to całe wieszanie się było sprawnie zaplanowaną akcją, w której oprócz kilku zaufanych kolegów brał udział również jego dowódca. Mój by się nigdy na coś takiego nie zdobył. „Kage” miał w cywilu swoją firmę i spore problemy rodzinne. A każdy dzień pobytu w jednostce tylko pogarszał jego sytuację.

Egzamin zbliżał się wielkimi krokami. W jednostce panowało coraz większe rozprężenie. Z całą mocą uaktywniła się amba, która była coraz bardziej żarłoczna. Trzeba było się pilnować na każdym kroku. Ku mojemu ogromnemu rozczarowaniu nie otrzymałem już żadnej przepustki, aż do końca mojego pobytu w Oleśnicy. Szansa wyjazdu do domu zaraz po przyjeździe do nowej jednostki wydawała się bardzo niepewna. Przed egzaminem głównym musieliśmy zaliczyć poszczególne zagadnienia z teorii. W końcu nadszedł dzień próby. Egzamin okazał się baaardzo trudny. Musiałem ułożyć czaszę spadochronu, ustawić automat samoczynnego otwarcia czaszy oraz ulokować go w odpowiednim miejscu. Wszystkie czynności wykonałem prawidłowo i w ten sposób zdałem główny egzamin w tej jednostce. Oceny pozytywne otrzymali również wszyscy koledzy z plutonu. Otrzymaliśmy odpowiedni wpis do książeczki wojskowej i awans na st. Szeregowego. Po kolacji kaprale wręczyli nam białe wstążeczki, które mieliśmy sobie przyszyć do pagonów i na beret. Miały one imitować belkę, niestety wojsko było zbyt biedne na to, abyśmy otrzymali wsuwki na pagony z prawdziwego zdarzenia. Kto miał za dużo pieniędzy, mógł spróbować je kupić od żołnierzy z kompani zaopatrzenia. Awans oznaczał rozstanie się z jednostką szkolną. Pojutrze każdy z nas uda się do swojej jednostki docelowej. Gdzie pojadę, w jaki sposób to będzie zorganizowane i czy będę miał jakieś towarzystwo, te pytania pozostawały na razie bez odpowiedzi.

Dariusz Maryan
PodróżeKulturaMuzykaHistoriaFelietonyPaństwo, polityka, społeczeństwoPowieści i opowiadaniaKącik poezjiRecenzjeWielkie żarcieKomiks
PrzewodnikiAlbaniaNepalPolskaRumunia
Oceń zamieszczony obok artykuł.
Minister kazał, więc uprzejmie informujemy, że nasze strony wykorzystują pliki cookies (ciasteczka) i inne dziwne technologie m.in. w celach statystycznych. Jeśli Ci to przeszkadza, możesz je zablokować, zmieniając ustawienia swojej przeglądarki. Więcej informacji znajdziesz w artykule: Pliki cookies (ciasteczka) i podobne technologie.