Powieści i opowiadania > Wspomnienia z koszar

Rozdział 3. Byle do przodu

Część druga. Jednostka Liniowa

Rozdział 3. Byle do przodu

Rozdział 3. Byle do przoduW niedzielę po raz pierwszy w nowej jednostce przypadła mi służba dyżurnego kompani. Funkcję podoficera pełnił „Grucha”. Następnego dnia z samego rana zostałem wezwany do gabinetu szefa. „Rudy” wręczył mi przepustkę stałą oraz udzielił instruktażu jak się nią posługiwać. Pozwalała ona legalnie opuszczać jednostkę po godzinie piętnastej. Z powrotem musiałem się stawić przed dwudziestą pierwszą. Jedynie w soboty (o ile nie miałem zaplanowanych jakichś służb) mogłem wyjść z jednostki po obiedzie, a wrócić mogłem w porze kolacji dnia następnego.

Ucieszyła mnie ta przepustka, gdyż w praktyce umożliwiała legalne opuszczanie jednostki w przypadku wypadów na lewizny. Podczas siedzenia przy biurku cały czas zastanawiałem się, jakby tu wydostać się do domu. Najrealniejsza szansa wyjazdu pojawiała się podczas weekendów. Niestety rozkład lotów, skoków i ilość służb, którymi mnie uraczono, stawiały sprawę wyjazdów pod dużym znakiem zapytania.

Po godzinach urzędowania żołnierze kadry zawodowej raczej nie pojawiali się na kompani. Wyjątkiem w tej materii był „Rudy”, który lubił nieoczekiwanie pojawić się w pokoju z niezapowiedzianą inspekcją. Być może również ten czynnik nieobliczalności dowódcy, działał hamująco na dziadków z remontowej.

Pewnego poranka nieoczekiwanie pojawił się na kompani. Był akurat czas porannej zaprawy. W pokoju oczywiście byli obecni wszyscy zimole i jesiony. Co też to musiała być za pobudka, na pewno dziadki długo jej nie zapomną. Z pewnością nie tak planowali rozpocząć dzień. Konsekwencją tego poranka była zapowiedziana na godzinę szesnastą powtórka zaprawy. Udział w niej był obowiązkowy dla wszystkich, a prowadzić miał ją sam porucznik. Mnie ta informacja specjalnie nie zmartwiła, ale dziadki były wyraźnie wystraszone. Owego popołudnia choć przez chwilę byliśmy wszyscy na jednakowych pozycjach. Nie było żadnej taryfy ulgowej dla dziadków, co mnie niezmiernie cieszyło. Po wstępnych ćwiczeniach sprawnościowych („Gwóźdź” zaczął sapać przy piątej pompce) przyszła kolej na danie główne. Porucznik zarządził bieg na dystansie trzech i pół kilometra. Ponieważ powtórka zaprawy odbywała się na stadionie, mógł nas wszystkich spokojnie obserwować. O jakimkolwiek ściemnianiu nie było mowy. Początkowo biegło mi się całkiem dobrze. Co dwa okrążenia coś z siebie zdejmowałem, tak że pod koniec biegłem bez koszulki, w samych spodniach. Na końcowych okrążeniach zacząłem przeżywać jednak pewien kryzys, który udało się mi jednak opanować. Na ostatnim okrążeniu, sam nie wiedząc po co, zapragnąłem drugi raz zdublować Szybkiego, i na ostatnich stu metrach zacząłem biec sprintem. Wyprzedziłem go tuż przed metą. Moje przygotowanie kondycyjne było podczas tej zaprawy bezkonkurencyjne. Pozostałych udało się mi zdublować jeden raz. Mogłem więc położyć się na trawie i obserwować jak sobie radzą starzy podczas ostatniego okrążenia. Najżałośniejszy widok przedstawiał „Gwóźdź”, którego mijałem kilkakrotne. Pokonywał ten dystans na kilkanaście sposobów. Zaczynał od biegu, przechodząc powoli do truchtu, a następnie do chodu. Po groźbach porucznika, że jak nie będzie biegł, to osobiście wyznaczy mu służby na cały miesiąc, ponownie zaczynał truchtać. Po przebiegnięciu kawałka dosłownie kładł się na bieżnię. Z pół okrążenia pokonał na czworakach! Tak, to był dla niego czarny dzień. Porucznika się jednak obawiał i w końcu w nieopisanych cierpieniach dowlókł się jakoś do mety.

Początkowo myślałem, że za moje pierwsze miejsce dostanę jakąś nagrodową przepustkę, ale porucznik nawet o tym nie chciał słyszeć. Powrót na kompanię wyglądał widowiskowo. Słaniający się na nogach żołnierze przytrzymywali się nawzajem. Wszyscy mieli porozpinane mundury, berety w kieszeniach a pasy na ramieniu. Po powrocie, w falowej już kolejności podstawialiśmy się do kranu z zimną wodą. Nigdy nie smakowała lepiej niż wtedy. Dziadki nie miały już sił na jakiekolwiek głupie pomysły. Zwalili się na wozy jak kłody, ja niestety musiałem wcześniej posprzątać moje rejony.

Pod koniec lipca porucznik Z. wraz z grupą pięćdziesięciu innych oficerów wyjechał na półroczny kurs języka angielskiego. Była to dla mnie dobra wiadomość, gdyż w ten sposób zwiększały się moje szanse na częstsze wyjazdy do domu (gdy kota nie ma, to myszy harcują).

Czynności, które wykonywałem na spadochroniarni, stawały się coraz bardziej rutynowe. Znajdowała się tu mała łazienka, nie musiałem więc dokonywać porannej toalety na kompani. Przeniosłem też tu moje cywilki. Do dyspozycji mieliśmy również mały radiomagnetofon. Od czasu do czasu układałem jakiś spadochron, ale najczęściej udawało mi się w to wrobić „Zigiego”. Jedyną rzeczą, która rozbijała mój spokój, był rychły powrót sierżanta. Byłem również niepocieszony, że „Zigi” i „Szakal” mają klucze od spadochroniarni, a ja nie. Ale nie wszystko na raz, i tak nie jest źle.

Kompania Techniczna i Remontowa z wolna zaczęły się przygotowywać do studniówki. Pojawienie się zera na liczniku było hucznie świętowane przez wszystkich dziadków. Na tę okazję zaopatrywali się oni w zwiększone zapasy eliksiru, bimbru i innych napoi nieznanego pochodzenia. Na kompani pojawiły się również zapasy ogórków, śledzi i innych zakąsek. Były też prawdziwe rarytasy jak butelka wódki przedniej marki z akcyzą czy krewetki!

W dniu zero przypadły mi nocne loty, wiec w zabawie nie uczestniczyłem. Przyszedłem dopiero na jej końcówkę. Chciałem przemknąć się cichcem do mojego pokoju i iść spać. Niestety zostałem zauważony i chcąc nie chcąc musiałem się udać do pokoju Kompani Technicznej. Panowała tam atmosfera prawdziwego festynu. „Wąż”, „Komar” i „Maniek” przebrani za kobiety (mieli na sobie prawdziwe sukienki i peruki) kręcili się wokół wozów, naśladując taniec Go-Go. „Mak-Flaki” pod wozem, czasami na wozie, z zaciętością walczył z wyimaginowaną anakondą. Trzeba przyznać, że był bardzo realistyczny, szczególnie gdy przechodził do duszenia gada. „Sąsiad” stał przy oknie i udawał radioodbiornik. „Wicher” przekręcał niewidoczne gałki, a wtedy on wydawał z siebie najrozmaitsze dźwięki. Wszystko to razem wyglądało bardzo komicznie. Niestety, pomimo sporego zmęczenia, musiałem dołączyć do kolegów. Przypadła mi nieobsadzona rola Janosika. Wskoczyłem więc na wóz i potrząsając energicznie ciupażką, zacząłem się rozglądać w poszukiwaniu Maryny. Nuciłem przy tym wiadomą melodię. Obowiązkowym punktem występu, była oczywiście potyczka z murgrabią. Ciekawe co też działo się wcześniej?

Dziadki oczywiście zdopingowani trunkami śmiali się z wszystkiego do rozpuku. My pić z nimi nie mogliśmy. Jako młodym nie przysługiwał nam ten przywilej. Również wyjścia na przepustki stałe miały miejsce jedynie wtedy, gdy dziadek sobie coś zażyczył z miasta. Podczas studniówki oficjalnie potwierdzono termin obcinki, która miała się odbyć we wrześniu.

Tymczasem zaczynał się sierpień, a ja wciąż tkwiłem w jednostce. Wciąż miałem nadzieję na wyjazd w weekend. Loty się skończyły, skoki również, więc moje szanse wzrastały.

Nieoczekiwanie na Kompani Technicznej pojawili się dwaj przedstawiciele lata, którzy nie wyszli do cywila wraz z innymi (wychodzili w dniu naszego przyjazdu) lecz udali się na miesięczne urlopy. Dlaczego służyli dłużej od innych? Na to pytanie nigdy nie poznałem odpowiedzi. W każdym razie do cywila pozostawał im już tylko tydzień. Obaj zachowywali się jak jakieś super gwiazdy. Nawet jesiony z „A.A.” i „Tępakiem” na czele ustępowały im miejsca. Na szczęście żadna zbłąkana dusza nie trafiła na Kompanię Remontową. Najbardziej poszkodowany ich przybyciem był „Rysio”, który został oddelegowany do przynoszenia im obiadu, a ponieważ jeden był tłustszy od drugiego, więc musiał przynosić ze stołówki aż cztery porcje, które zainteresowani pochłaniali z siłą wodospadu.

Pojawienie się latawców dinozaurów nie było jedynym wydarzeniem początku sierpnia. W pokoju technicznej zainstalowano telewizor z odtwarzaczem video. Poza mięsem, które było oglądane aż do zdarcia kasety, od czasu do czasu oglądali też dużo bardziej niebezpieczne filmy. Pewnego razu podczas pełnienia służby dyżurnego zajrzałem na chwilę do pokoju sąsiadów. Akurat oglądali film „Samowolka”. Komentarze i entuzjastyczne okrzyki „Tępaka” typu: „O to było dobre”, „To trzeba koniecznie wprowadzić”, były nad wyraz niepokojące. Wolałem się wiec dyplomatycznie wycofać. Była oczywiście możliwość oglądania programu pierwszego, ale jakoś nikt się do tego nie kwapił.

Najważniejszym wydarzeniem na spadochroniarni, był powrót sierżanta z urlopu. Był on moim najbliższym przełożonym, a więc najbardziej zagrażał moim ewentualnym nielegalnym wyjazdom do domu, które już od pewnego czasu chodziły mi po głowie.

Sierżant był niskiego wzrostu, z twarzy dosyć inteligentny. Od razu można było zauważyć, że z pewnością nie jest to typ wojownika. Grzecznie się ze mną przywitał i zaczął wypytywać o różne drobiazgi dotyczące mojej osoby. Gdy zaspokoił już swoją ciekawość, spytał, czy wiem już, jak się składa S-4. Odpowiedziałem, że mniej więcej, z naciskiem na mniej (po co się wychylać).

– Cóż, wszystko ci dokładnie pokażę. Byłeś już na lotach? – Spytał.

– Cały miesiąc chodziłem, mam to już opanowane (do tego mogłem się przyznać).

– Ciekawe, następne loty będą miały miejsce za trzy tygodnie, będziesz je obsługiwał.

Nie mogłem oczywiście nie wspomnieć o ewentualnym wyjeździe do domu. O dziwo sierżant nie robił zbytnich problemów. Cóż to był za radosny dzień, znowu jadę na przepustkę. Po upewnieniu się, że nie wpisali mi jakiejś służby, pozostawało tylko oczekiwać na najbliższy piątek.

Wydarzeniem numer dwa na spadochroniarni było przeniesienie na inny etat w nowej jednostce chorążego „Miotełki”. Przedtem musiał iść jeszcze na przeszkolenie. Całe te przenosiny wiązały się, ze zmniejszeniem etatów w służbie wysokościowo-ratowniczej. Niestety dla chorążego zabrakło miejsca, i to na półtora roku przed emeryturą. Sierżantowi brakowało luzu chorążego, który bardzo często opowiadał nam, jak wygadała służba w dawnych latach. Był jednak z pewnością dużo dokładniejszy i bardziej skrupulatny. Wszystkie przedmioty musiały być położone na ściśle określonym miejscu (istny pedant). Podczas lotów, na które razem chodziliśmy, wypełniałem o połowę rubryk więcej w książce sprzętu, niż z chorążym. Od swego powrotu zaczął nam osobiście wypisywać przepustki. Przejął więc po części kompetencje naszego szefa. Dla naszej trójki to właśnie on był szefem, a na kompanie udawaliśmy się tylko po wyprowiantowanie.

Ostatnim wielkim wydarzeniem początku sierpnia był przydział żołdu. Suma, którą dostałem, była wyższa od dotychczasowych, dostałem bowiem sto siedemnaście złotych, a nie sześćdziesiąt cztery jak dotychczas. Był to już znaczący postęp, wiążący się z moim stopniem.

W piątek pojechałem do domu na trzy dni. Postanowiłem zaryzykować i wybrałem się na pobliską drogę przelotową. Szczęście znów mi dopisało i w sześć godzin po opuszczeniu jednostki byłem na miejscu. Był to absolutny rekord, który nie został pobity aż do końca służby.

Po powrocie czekała na mnie nie lada niespodzianka. Otóż wchodząc do pokoju, w pierwszej chwili pomyślałem, że pomyliłem drzwi. W pustawym dotąd pokoju nagle się zaroiło od nowych żołnierzy. O co chodzi? Przecież na następną zmianę jeszcze jest za wcześnie. Nowych twarzy było chyba z jedenaście. Oczywiście wozy były już piętrowe. Zacząłem wypytywać „Gwoźdźa”, pełniącego funkcję podoficera, o co tu chodzi? Otóż powiedział mi, że są to latawce z T., ledwo co po unitarce, które przejściowo znalazły się na naszej kompani. Ile będą na niej przebywać nie wiadomo. Ich miejscem docelowym mają być szwadrony. Od razu moje morale poszło do góry, byli przecież młodsi ode mnie służbą. Pomyślałem sobie o rejonach, które wydatnie mi się teraz zmniejszą. Znacznie się też ożywiły zimole z remontowej. Latawce z T. byli nadplanowymi młodymi, ci oczekiwani mieli przyjść za jakieś półtora miesiąca. Pochodzili głównie z okolic Radomia, Kielc i Łodzi. Ale wśród nich znalazł się też prawdziwy rodzynek, prawdziwy góral z Zakopanego. „Jędruś” budził ogólne zainteresowanie. Najbardziej podobała się wszystkim jego mowa, która była „straszecznie srandowna, hej!”.

Początkowo byłem traktowany przez jesionów i zimoli na jednakowym poziomie z latawcami. W końcu się zbuntowałem. Z jakiej racji mam razem z nimi sprzątać rejony, skoro jestem od nich o dwa miesiące służby starszy. Z moimi żalami udałem się do „Gwoźdźa”. Wyłuszczyłem mu sprawę, dodając, że do ich przyjścia sporawy rejon wewnętrzny sprzątałem w pojedynkę i było czysto, a teraz ochotników jest aż jedenastu, więc z pewnością sobie poradzą.

– Wiesz, w sumie masz rację. Od tej pory jesteś warunkowo zwolniony z rejonów, dopóki na kompani są latawce. Jeżeli pozostaną u nas, aż do przyjścia następnej zmiany, nie będziesz musiał sprzątać rejonów już w ogóle. Nie zapominaj jednak, że nadal jesteś kotem i pozostałe rzeczy się nie zmieniają. – Powiedział.

Odpowiedź „Gwoźdźa” odpowiadała mi zupełnie. I tak nieoczekiwanie o wiele wcześniej niż przewidywałem, zostałem zwolniony z rejonów. Dzięki temu zyskałem sporo wolnego czasu. Decyzja „Gwoźdźa” wzbudziła jednak wielkie kontrowersje u dziadków i zimoli z technicznej. Najbardziej agresywni byli „Suchar” i „Likier”, którzy wprost nie mogli znieść tego, że podczas gdy pozostali moi kumple z fali szorują podłogę, ja wyleguję się na wozie. Nie trzeba dodawać, że taki stan rzeczy wpływał również negatywnie na pozostałych wiosnali, którzy zaczęli się nawet buntować. Ale ja miałem to gdzieś, dobrze wiedziałem, że na tej kompani wpływy zimoli z technicznej są znikome. Kilka razy niespodziewanie do pokoju wpadał jakiś zimol i rzucał hasełko:

– Co jest młody, wypad na rejony!

Wówczas w zależności od tego, kto to był, odpowiadałem, że od rejonów są u nas latawce, albo że jestem zwolniony przez mojego dziadka. Dla „Suchara”, przepojeńca do szpiku kości, miałem zarezerwowaną odpowiedź: „Mam za MAŁO żeby sprzątać”. To go doprowadzało do pasji. Często leciał później poskarżyć się „A.A.” (hi,hi).

Na porannych zaprawach biegała nas już spora grupka. Trzeba przyznać, że latawce kondycję mieli bardzo dobrą.

Ich pojawienie się miało duży wpływ na układ naszych służb. Nie musiałem tak często, jak dotychczas, dyżurować przy biurku. Było jednak pewne całkiem poważne zagrożenie, a mianowicie groźba kabuzowania1. Nasze obie kompanie były teraz na tyle liczne, że widmo służby wartowniczej zaczęło przybierać realne kształty. Jak na razie jednak, dowódcy nic o tym nie wspominali.

Nie ominął nas jednak pododdział alarmowy. Przez dwadzieścia cztery godziny musieliśmy być w stanie podwyższonej gotowości. Żołnierze patrolujący jednostkę zmieniali się co dwie godziny. Byłoby to nawet przyjemne zajęcie, gdyby nie fakt, że w sporym sierpniowym upale musieliśmy nosić na sobie kamizelki kuloodporne i mieć na głowach hełmy. W nocy tradycyjnie młodzi na patrol, a dziadki na bimber. Gdy oficer dyżurny był w porządku, to patrole skracaliśmy sobie do dwudziestu minut byle się pokazać, ale jak się trafił jakiś wnikliwy, to nawet dziadki spały jakoś mniej pewnie i w pełnym umundurowaniu.

Przy pobieraniu osprzętu z szatni, stwierdziłem z przerażeniem, że z zawartości mojego plecaka pozostał sam plecak. Podobno do szatni dostęp miał tylko szef kompani. Amba jak widać potrafi się jednak zakraść, nawet przez zamknięte drzwi. W takich chwilach przypominało mi się niedawne zdarzenie na kompani „kabuzów”, gdzie dyżurny poszedł podczas nocnej zmiany trochę się zdrzemnąć. Gdy wyszedł z powrotem na korytarz, amba zdążyła połknąć całe biurko, z wszystkimi kompanijnymi książkami i telefonami. A wydawałoby się, że tak sporej rzeczy nie zmorze, a jednak!

Podczas wieczornego patrolu spotkałem gospodarza domku pilota, który spytał się mnie czy nie zastąpiłbym go na dziesięć dni. Za dwa tygodnie bowiem chciał wyjechać na urlop. Otrzymał zgodę pod warunkiem, że znajdzie zastępstwo. Zgodziłem się bez wahania, tylko czy sierżant się zgodzi? Zaraz następnego dnia udałem się do niego z tym problemem.

– Tak ci źle z nami? – Spytał.

– Ależ skąd, trzeba jednak pomagać kolegom w potrzebie.

– Jasne, pomoc koledze jest na pewno głównym powodem, dla którego chcesz tam iść. Ale dobrze, skoro to tylko dziesięć dni. Masz moją zgodę.

Myślę, że zaczął mnie uważać za niezłego cwaniaka, gdyż pilnował mnie dwa razy bardziej niż pozostałych. Ja jednak już mogłem cieszyć się z perspektywy pobytu w spokojnym miejscu, bez dziadków, z telewizorem i stołem bilardowym do dyspozycji.

Wracałem na kompanie w doskonałym humorze. Po drodze postanowiłem pomimo pewnego ryzyka natknięcia się na któregoś z dziadków wstąpić do kantyny wojskowej. W środku nie było nikogo, kto mógł stanowić dla mnie jakieś zagrożenie, ale nawet gdyby był tam „Gwóźdź”, być może by mnie nie zauważył, gdyż stężenie dymu było tam ogromne. Zauważyłem kilku znajomych, a wśród nich „Węża”, który najspokojniej w świecie popijał sobie browar. Piwa co prawda nie było w oficjalnym menu, ale praktycznie każdy, kto chciał, mógł je sobie kupić. W tym przypadku przeważyło prawo handlu nad zakazem. Gdyby w kantynie go nie mieli, to towarzystwo przeniosłoby się do jakiegoś baru w miasteczku. Postanowiłem kupić sobie jedno i przysiadłem się do znajomych. Podczas rozmowy „Wąż” odsłonił kilka szczegółów dotyczących jego dziadków i atmosfery panującej na Kompani Technicznej. A mieli tam wciąż niewesoło. Najbardziej gorliwy był „A.A.”, który podczas ostatniej libacji prawie całkiem stracił głos. Nie mogąc mówić, wskazywał ręką na któregoś z kumpli i dawał znaki ręką, aby zaczął robić pompki. O ile jednak zachowanie „A.A.” było do przewidzenia, to nigdy nie było wiadomo, co też przyjdzie do głowy „Tępakowi”. Miał najsłabszą głowę z wszystkich dziadków i z pewnością najsłabszy umysł. Potrafił w trakcie libacji nagle w piżamie wybiec z pokoju, by wrócić po kilku minutach z nadszarpanymi rękawami i śladami krwi. Nas nigdy nie atakował, ale najwidoczniej miał jakieś swoje sekretne miejsca na rozładowanie emocji. Wczoraj na przykład ponownie wybiegł z pokoju, w towarzystwie „Spokojnego”. Tym razem atakowani postanowili wezwać na pomoc porucznika „Chrobrego” dowódcę Kompani Technicznej. Obaj wrócili po kilku minutach obszarpani bardziej niż zwykle i w dużo większym popłochu wskakiwali do wozów, krzycząc, żeby chować eliksir, bo za chwile będzie nalot. Po minucie do pokoju wszedł porucznik, który właśnie powrócił z urlopu. Błyskawicznie postawił całą kompanię na baczność. Rozrabiaki mieli szczęście, że nie przyszedł „Zły”, który nie znosił jesionów. Z ich wyglądu i stanu garderoby można było wszystko wyczytać, mimo to do niczego się nie przyznawali. Od początku do końca szli w zaparte. W końcu porucznik przestał drążyć temat i dał im spokój. Po jego wyjściu popijawa ruszyła dalej, a „Tępak” i „Spokojny” pochwalili się, że nalali połowie kompani kobuzów. Czym kabzy zawinili, nie wiadomo.

– To macie tam niezły ubaw. – Stwierdziłem na zakończenie rozmowy, ciesząc się jeszcze raz, że na mojej kompani nie ma takich świrów.

Po powrocie na kompanie latawce szorowały korytarz, zimole z remontowej grały w pokera, a „Gwóźdź” drapał się po głowie skąd by tu skręcić jakąś flaszkę. Ja położyłem się na wóz i zacząłem rozmyślać, jak przed moim pobytem w domku pilota pojechać do domu. Brałem wówczas pod uwagę zarówno legalne formy wyjazdu, jak i lewiznę.

Tego dnia wydarzyła się jeszcze jedna rzecz, którą jednak zbagatelizowaliśmy, uznając ją za mało prawdopodobną, a już na pewno nie do pomyślenia w najbliższym czasie. Chodziło mianowicie o plotkę mówiącą o rychłym rozwiązaniu Kompani Remontowej i przeniesieniu żołnierzy na inne kompanie, w tym na kompanie bojowe! Pomimo że była to tylko plotka, wdarła się ona jednak mocno do mojej świadomości i zatruwała spokój.

Dariusz Maryan
  1. Pełnienia służby wartowniczej.

PodróżeKulturaMuzykaHistoriaFelietonyPaństwo, polityka, społeczeństwoPowieści i opowiadaniaKącik poezjiRecenzjeWielkie żarcieKomiks
PrzewodnikiAlbaniaNepalPolskaRumunia
Oceń zamieszczony obok artykuł.
Minister kazał, więc uprzejmie informujemy, że nasze strony wykorzystują pliki cookies (ciasteczka) i inne dziwne technologie m.in. w celach statystycznych. Jeśli Ci to przeszkadza, możesz je zablokować, zmieniając ustawienia swojej przeglądarki. Więcej informacji znajdziesz w artykule: Pliki cookies (ciasteczka) i podobne technologie.