Powieści i opowiadania > Wspomnienia z koszar

Rozdział 4. Ostatnie chwile Kompanii Remontowej

Część druga. Jednostka Liniowa

Rozdział 4. Ostatnie chwile Kompanii Remontowej

Rozdział 4. Ostatnie chwile Kompanii RemontowejNastępne dni zdawały się potwierdzać informację o likwidacji naszej kompanii. „Rudy” co prawda nie potwierdził jej, ale też nie zaprzeczył. Jednak coś wyraźnie wisiało w powietrzu. Porucznik był o wiele bardziej ożywiony niż zwykle, bardzo często też wyjeżdżał do Tomaszowa Mazowieckiego. Podobno miał w niedalekiej przyszłości objąć dowództwo jednego ze szwadronów. Po cichu szeptano, że większość żołnierzy ma zostać przeniesiona na szwadrony, a tylko jednostkowe przypadki mają zostać przydzielone na inne kompanie techniczne. Mnie osobiście szwadron nie groził, miałem swoje stałe miejsce na spadochroniarni, ale przeniesienie na Kompanię Techniczną (wielki powrót do „A.A”?) wydawało się bardzo prawdopodobne. Ależ by „Suchar” się ucieszył, gdyby mógł mi znowu nanosić piasku i piany podczas sprzątania rejonów. Lecz moje obawy były niczym wobec ogromnej paniki jaka wybuchła wśród dziadków. Wizja, że będą musieli pompować razem z młodymi i jeździć na szmacie była ponad ich siły. Byli tak przerażeni, że całkiem o mnie zapomnieli. Całą ich uwagę pochłaniało pragnienie zdobycia jakichś w miarę pewniejszych informacji, o tym, gdzie mają być przeniesieni.

Nie tylko na naszej kompanii panowało ożywienie. W całej jednostce oficerowie i podoficerowie wykazywali się większą energią niż zwykle. Być może miało to związek z planowanym wyjazdem na poligon lub z planami nakręcenia w naszej jednostce filmu o wojsku. Większość żołnierzy zaczęła sobie zamalowywać dystynkcje na pagonach na kolor czarny. Nigdy się nie dowiedziałem czy był to objaw mody, czy może jakichś wymogów odgórnych. Jedno jest pewne, z pewnością był to poroniony pomysł. Nie dość, że wyglądało to paskudnie, to naddatek bardzo utrudniało identyfikację stopni z większej odległość. Ja w każdym razie, nie zamierzałem zamalowywać swojej belki.

Perspektywa przejścia, a raczej powrotu na szwadrony nie niepokoiła naszych latawców. Jak twierdzili przyszli oni do wojska, aby coś przeżyć, chcieli skakać na spadochronach, wyjeżdżać na poligony, mieć cały czas ćwiczenia sprawnościowe i strzeleckie.

Pogratulowałem im pięknej postawy żołnierza i życzyłem powodzenia na nowej drodze życia. Mnie osobiście na żadnych zmianach nie zależało. Pobyt w Oleśnicy był zupełnie wystarczający, aby się wyszaleć. Jednak „Rudego” ucieszyła wiadomość, że aż tylu spośród jego nowych żołnierzy, chce się przenieść.

Pewnego dnia porucznik przywołał mnie do siebie i oznajmił, że ja i czterech latawców pojedziemy z nim do jednostki w Tomaszowie Mazowieckim w celu przeniesienia kilku drobiazgów.

– Nie możesz tam paradować w tym berecie. Masz ten, będzie lepszy, tylko ułóż go sobie jakoś. Za godzinę jedziemy, masz więc trochę czasu. – Powiedział „Rudy”.

Skoro on mi (w końcu) wręczył beret, to znaczyło, że nasz szef z tego urlopu chyba już nie wróci. Ułożenie beretu w godzinę, w stopniu mnie zadowalającym, to nie taka prosta sprawa jakby to się mogło wydawać. Po wyznaczonym czasie ponownie zostałem wezwany do gabinetu „Rudego”.

– No ruszamy. W czasie kiedy będę załatwiał swoje sprawy, (a jednak!) obejmiesz pod moją nieobecność dowodzenie nad pozostałymi żołnierzami(!).

Droga do jednostki w Tomaszowie Mazowieckim nie była na szczęście zbyt długa. Jechaliśmy bowiem wspaniałym wojskowym samochodem, który rzucał nami na wszystkie strony. Utrzymanie się ławki w pewnych miejscach graniczyło z cudem. W końcu udało nam się szczęśliwie dojechać. Mogłem z bliska przyjrzeć się jednostce, o której tyle się mówiło w Nowym Glinniku. Wydała mi się jeszcze bardziej posępna, ale może to przez nie najlepszy nastrój i lekko zachmurzone niebo. Zapamiętałem drzewa tam rosnące i wszechobecne piaszczyste podłoże, tak charakterystyczne dla całego tego regionu. Po jednostce biegiem i ze śpiewem na ustach poruszały się zwarte kolumny żołnierzy. Nigdzie nie było widać wałęsających się żołnierzy. Nawet kilkuosobowe grupki poruszały się w kolumnie. Rygor musiał być tu dużo większy. Było też tu dużo czyściej, a budynki były w lepszym stanie.

Doszliśmy do małego piętrowego budynku, z którego mieliśmy przenieść trochę różnych mebli, na drugi koniec jednostki.

– Jak skończycie, a mnie jeszcze nie będzie, to czekajcie na mnie pod tą brzozą (wskazał piękny okaz rosnący na niewielkim pagórku). Powinienem jednak do tego czasu wrócić. – Oznajmił nam porucznik, po czym oddalił się w kierunku dużego koszarowca.

Nasza piątka przystąpiła do wykonywania powierzonego nam zadania. Przenoszenie mebli poszło nam jednak dużo szybciej, niż się tego spodziewałem. Po trzydziestu minutach siedzieliśmy już wszyscy pod brzózką. Po godzinie siedzenia zaczynałem się zastanawiać czy aby porucznik o nas nie zapomniał. Widać nie tylko mi to przyszło do głowy, gdyż niespodziewanie odezwał się „Bobik”:

– Co robimy? Będziemy tak tu siedzieć?

– Abo nam tu źle. – Odpowiedziałem.

– Ciekawe ile godzin będziemy tu kwitnąć. – Dalej zrzędził.

– Tyle ile będzie trzeba. I po co to gderanie. – Zakończyłem zniecierpliwiony.

O co im chodzi? Tak się im śpieszy, jakby nie wiem co takiego na nich czekało. Mnie taka sytuacja odpowiadała, gdyż była ona zgodna z moją wojskową filozofią głoszącą: „jak najmniej robić, i jak najczęściej wyjeżdżać do domu”. Do wojska zostałem wcielony na siłę i nie zamierzam spalać tu więcej energii, niż jest to absolutnie konieczne!

Po niespełna dwóch godzinach zjawił się „Rudy”. Miał wesołą minę i widać było, że jest w dobrym humorze. Pomyślałem sobie, że pewnie przypieczętował sprawę swego przejścia na szwadron.

Zaczął się wrzesień. Dni stawały się coraz chłodniejsze, a ja mogłem z rozmachem wykreślić kolejny miesiąc z mojego kalendarzyka, już piąty! Na kompanii już oficjalnie mówiło się, że remontowa nie doczeka października i to jej ostatni miesiąc. A więc moich dziadków czeka przeniesienie na niespełna dwa miesiące przed wyjściem do cywila. Ciekawe czy zdążą z obcinką zaplanowaną na koniec września, tuż przed przyjściem latawców z Oleśnicy.

Dla mnie nadszedł czas relaksu. Udało mi się pojechać do domu na całe cztery dni (co prawda przepustkę miałem na niecałe trzy, ale co tam). Po powrocie zgodnie z umową mogłem wprowadzić się na parę dni do domku pilota.

Mogłem się wyspać za wszystkie czasy. Nadrobiłem też braki w oglądaniu telewizji. Przez pierwsze pięć dni nie działo się zupełnie nic, nie licząc częstych odwiedzin kumpli z technicznej, którzy zrobili sobie tu bazę wypadową. Przeważnie graliśmy w bilarda, czasem urządzaliśmy mini popijawy. Najważniejsze, że byliśmy z dala od jesionów. Największe oblężenie domek przeżył podczas meczu Polska – Anglia. Kibiców było tak wielu (przyszły nawet zimole i „Nieruchawy”), że telewizor trzeba było przenieść do sali odpraw pilotów. Efektem ubocznym takich wizyt były porządki następnego dnia.

Szóstego dnia jak zwykle spałem w najlepsze, gdy o godzinie dziewiątej ktoś zaczął burzyć na drzwi. Bardzo niezadowolony musiałem się ubrać i otworzyć natrętowi. Był nim pułkownik „Jantar”, który przyszedł po swój hełmofon. Sympatyczny gość zdążył przed wyjściem dwa razy ograć mnie w bilarda. Tego dnia miały się rozpocząć loty, które z racji tego, że pełniłem jeszcze funkcję gospodarza, miał obsługiwać „Zigi”. Od czwartej powoli zaczęli się schodzić piloci. Znałem ich wszystkich. Byli prawdziwym przykładem dla innych oficerów, nie wywyższali się swoim stopniem, czy funkcją. Z każdym można było porozmawiać jak z kumplem.

Po dziesięciu dniach wrócił gospodarz i trzeba było wracać na kompanię. Przez tydzień pozostawałem jednak w domku po południu, gdyż przejąłem obsługę lotów. Sierżant był podczas lotów dużo bardziej zestresowany niż chorąży.

Loty, które miały trwać trzy-cztery tygodnie, zostały skrócone do dwóch. Ponieważ „Zigi” i „Szakal” musieli w jednakowym czasie pojechać do domu, sierżant zdecydował się na wręczenie mi kluczy od spadochroniarni. Bardzo mi to odpowiadało, dobrze wiedziałem, jak mogę tę sytuacje wykorzystać, byle tylko okoliczności były sprzyjające!

Po powrocie zimoli wynegocjowałem przepustkę na trzy dni, choć przyszło mi to z trudem. Sierżant stwierdził, że ostatnio za dobrze mi się powodzi i trzeba mi ograniczyć wyjazdy. Ale okoliczności były sprzyjające. Dokładny musiał na dwa dni przed moją przepustką wyjechać na jakieś trzydniowe szkolenie. Postanowiłem więc zaraz po jego wyjeździe udać się do domu. Załatwiłem sobie pomoc kumpli z kompanii. W razie telefonu sierżanta mieli mnie kryć (zdążyli się już wprawić). Odpowiednio też poinstruowałem zimoli, co maja mówić, w razie jego telefonu lub ewentualnych pytań „Rudego”, który nadal stwarzał pewne zagrożenie. Tak więc wyjeżdżałem na przepustkę czterdzieści osiem godzin przed jej rozpoczęciem. Wcześniej też wyjeżdżałem nieco wcześniej, ale pierwszy raz aż o dwa dni! Do domu dojechałem wypróbowaną trasą w kilka godzin.

Pomimo iż miałem do dyspozycji aż pięć dni, nie chciało mi się wracać jak nigdy. Ostatniego dnia postanowiłem zadzwonić do jednostki i poinformować „Dokładnego”, że z powodu trzęsienia ziemi, plagi szarańczy i w ogóle wszelkiego rodzaju kataklizmów będę mógł wrócić do jednostki dopiero za cztery dni. Konsekwencje takiego telefonu mogły się okazać dla mnie tragiczne. Mimo to postanowiłem zaryzykować. Sierżant był mocno niepocieszony i początkowo nie chciał się zgodzić, ale ostatecznie udało się mi go przekonać (wcześniejszy wyjazd na szczęście nie wyszedł na jaw). Postawił jednak jeden warunek. Musiałem udać się do najbliższej jednostki desantowej i przedłużyć u odpowiedniego oficera przepustkę, i tylko o trzy dni. A więc się udało. Co prawda nie wycyganiłem czterech dni, ale zawsze to coś. Wizyta w Bielsku i załatwienie przedłużenia przepustki nie powinno mi sprawić kłopotu. W takich sprawach potrafiłem się wykazać ogromną energią.

Pojechałem więc wraz z żoną do Bielska. Postanowiłem pojechać w mundurze. Nie miałem problemów z przekroczeniem bramy. Pełniący tam służbę szeregowcy okazali się niezwykle uczynni. Jeden z nich postanowił mnie zaprowadzić na miejsce.

– W jakiej jednostce służysz? – Spytał.

– W Nowym Glinniku. – Odpowiedziałem.

– To na co, chcesz przenieść się do nas, do domu miałbyś kawałeczek.

– Teraz już nie warto. Tam znam wszystkie dziury i wszystkie układy. Przypuszczam, że gdybym się przeniósł, to paradoksalnie o wiele rzadziej byłbym w domu. Poza tym myślę, że tak po prostu przenieść się, nie jest wcale tak łatwo.

– Masz rację. Ale tu też nie jest źle, jak ktoś umie oczywiście się odpowiednio urządzić.

Weszliśmy do niewielkiego budynku w samym centrum jednostki (to już czwarta, którą zwiedzam).

– To ten pokój. Powodzenia, ja muszę wracać. – Powiedział mój przewodnik.

– Dzięki. Nara.

Zapukałem, po czym ostrożnie wszedłem do środka. Za biurkiem w gabinecie siedział dwugwiazdkowy porucznik, który z ciekawością mi się przyglądał. Pokłoniłem się lekko i poinformowałem go, z jaką sprawa przychodzę.

– Hm, jeżeli rzeczywiście żona jest bardzo chora, remont domu na wykończeniu, a ty jesteś tu tak niezbędny, jak mówisz, to faktycznie przedłużenie przepustki ci się przyda. – Powiedział z lekkim uśmiechem.

Wyjął z szuflady sporych rozmiarów zeszyt i wpisał do niego moje dane. Widać takie wizyty musiał mieć dosyć często, gdyż zeszyt był do połowy zapisany. Następnie wziął moją przepustkę i na odwrocie przystawił swój stempel i przedłużył jej ważność o siedemdziesiąt dwie godziny. Mogłem teraz w pełni już cieszyć się kolejnymi trzema dniami na wolności. Mogłem sobie pogratulować, na trzydniowej przepustce, udało mi się przebywać poza jednostką osiem dni.

W drogę powrotną do jednostki udałem się w ubraniu cywilnym. Pociąg wlókł się jednak wyjątkowo wolno. W Katowicach stwierdziłem z przerażeniem, że pośpieszny do Lublina, którym zawsze podróżowałem dalej, właśnie odjechał. Następny będzie dopiero za cztery godziny. Oczywiście nie miałem prawa zdążyć również na pociąg do Radomia, gdyż w Skarżysku Kamiennej miałem zaledwie kilka minut na przesiadkę. Do Tomaszowa dotarłem dopiero o godzinie dziesiątej. Oczywiście na autobus do Nowego Glinnika musiałem czekać jeszcze ponad godzinę. Wszystko to razem sprawiło, że na spadochroniarni zjawiłem się dopiero przed dwunastą (przepustkę miałem ważną do siódmej).

– Teraz to już naprawdę przegiąłeś. – Powitał mnie głos sierżanta.

– To nie moja wina, pociąg się spóźnił i...

– Dobrze, nie tłumacz się. Możesz pomóc „Zigiemu” składać spadochron. I oddaj mi przepustkę. –Przerwał mi w pół zdania. Mam nadzieje, że wystarczająco wypocząłeś. Będziesz miał teraz więcej sił, by popracować na spadochroniarni.

Na kompanii Remontowej panowała atmosfera oczekiwania. Rozpad kompanii był już pewny, a dziadki czuły, że nadchodzi koniec ich uprzywilejowanej pozycji. Zimole również miały coraz mniej pewne miny. Właśnie wchodziłem do pokoju, gdy usłyszałem ochrypły głos „Gwoździa”:

– Dobrze, że już jesteś, za dwie godziny zaczynasz służbę podoficera.

– Podoficera? – Spytałem naprawdę zdziwiony.

– Tak. Byłeś wyznaczony na wczoraj, ale skoro wczoraj cię nie było, więc dzisiaj będziesz miał służbę.

Bez wątpienia była to bardzo niewdzięczna służba, zwłaszcza w jednostce falowej. Po przejęciu magazynu broni od „Mak-Flakiego” udałem się na odprawę. Na szczęście oficer nie był wnikliwy i nie zadawał za dużo pytań. Po powrocie na kompanię pierwszym moim zadaniem było sporządzenie wykazu stanu. Musiałem napisać ile osób znajduje się na obu naszych kompaniach, ilu jest obecnych, ilu na przepustkach, i czy ktoś znajduje się na izbie chorych. Później z tym stanem musiałem się u niego zameldować. Tak cała sprawa wyglądała w teorii. W praktyce nie było to jednak takie proste. W obu kompaniach brakowało wielu żołnierzy. Część z nich była na lewiznach, a pozostała większość imprezowała w barze. Bóg jeden raczył wiedzieć, kiedy się zjawią. Gdy napiszę stan zgodny z prawdą, to będą się na mnie mścić, gdy będę ich krył, to w razie kontroli oficera dyżurnego mógłbym mieć duże problemy. Gdyby na przykład jakiś jeleń miał wypadek, a ja wpisałbym, że w danej chwili przebywał na kompanii, to... Ostatecznie postanowiłem ich kryć, gdyż i ja z pewności nie raz będę potrzebował takiej pomocy. Wykaz był nad wyraz naciągany, a mi pozostawało cierpliwie oczekiwać, aż szanowne państwo raczy się zjawić na kompanii.

Po jedenastej zaczęła ściągać cała hałastra. Według wykazu dawno powinni już być. Ku mojemu przerażeniu zamiast cicho, chyłkiem przebiec przez jednostkę, tak aby nikt ich nie zauważył, postanowili przemaszerować przez sam środek. Na domiar złego, postanowili śpiewać na cały głos rezerwę. Dziadki i zimole z remontowej piły z rozpaczy, a z technicznej dla towarzystwa. Po kolei zaczęli wtaczać się na piętro, a ponieważ nastawienie mieli wyjątkowo falowe, to zrobiłem sobie przy każdym dziadku po dwadzieścia pompek na głowę. Moje nadzieje, że pójdą spać i w nocy będzie spokój okazały się płonne. Przytaszczyli z sobą pokaźne ilości napojów i najwyraźniej mieli ochotę spożyć je od razu. Po chwili dały się słyszeć straszne wrzaski i huk wywracanych wozów. A więc to koniec. Nie miałem najmniejszego zamiaru interweniować. Pozostawało tylko mieć nadzieję, że oficer nie będzie robił obchodu poszczególnych kompanii. W pewnej chwili z pokoju wybiegł „Sąsiad” i porwał z kąta gaśnicę, po czym zniknął ponownie za drzwiami. A więc kolejny jedzie do domu – pomyślałem. Huk w pokoju był tak wielki, że ledwie usłyszałem dzwoniący telefon. Dzwoniła dziewczyna „Gwoździa”, która pilnie chciała z nim rozmawiać. Poszedłem do pokoju go zawołać. Gdy wszedłem do środka, moim oczom ukazał się dość zabawny widok. Wszystkie latawce rękoma i nogami uczepieni górnego wozu, zwisali jak nietoperze. Dla większego efektu wydawali z siebie dźwięki podobne do gdakania kur. „Gwóźdź” zachowywał się jak w transie, cały spocony, krzyczał na nich mocno ochrypłym już głosem. Co za metamorfoza. Widocznie zapomnieli podarować mu buteleczki eliksiru, a być może czuł, że nadchodzi kres jego dziadkowania i próbował wykorzystać te ostatnie chwile. W każdym razie był bardzo niepocieszony, że mu się przeszkadza. Jego rozmowa z dziewczyną była dosyć krótka, właściwie powiedział tylko: „Nie mam teraz czasu. Jestem zajęty jebaniem kotów. Powoli zaczynają chodzić na wysokości lamperii. Tylko wciąż to robią za wolno”. Po czym rzucił słuchawką i powrócił do swoich zajęć. Do mnie na szczęście nikt się już nie przyczepiał.

Po jakichś trzech godzinach wszystko zaczęło z wolna przycichać. Niestety nie mogłem liczyć na zmianę przy biurku, gdyż służbę pełniłem z „A.A”! Próbowałem nie zasnąć, ale nie było to takie łatwe. Oficer postanowił odwiedzić mnie nad ranem. W ostatniej chwili zauważyłem jakiś rozmyty kształt, który zaczął przybierać postać człowieka.

– Cóż to, ucinamy sobie drzemkę na służbie!

– Nie śpię panie poruczniku. – Odpowiedziałem, z trudem hamując ziewnięcie, które mnie nachodziło.

– Wszystko w porządku? – Spytał.

– Oczywiście, spokój i cisza.

Dobrze, że nie przyszedł wcześniej. Odnotował swoją wizytę i szybko się oddalił.

Cały następny dzień ślęczałem przy biurku. Moje myśli lewitowały wokół poduszki, ale musiałem się trzymać. Na szczęście wieczorem nie było większych ekscesów i mogłem w spokoju się położyć.

Następnego dnia postanowiłem udać się do baru w miasteczku. Co prawda znajdował się on kilkanaście metrów od jednostki, a ja miałem tylko kilka godzin, ale mimo to i tak poprawił się mi humor. Gdy popijałem piwo, do lokalu weszli „Wąż” i „Maniek”. Atmosfera zrobiła się naprawdę relaksująca. Nie mogliśmy się już wszyscy doczekać latawców z Oleśnicy. Z równie wielką niecierpliwością oczekiwany był moment, gdy dziadkom pojawi się zero trzydzieści na liczniku. Wtedy bowiem według prawa falowego tracili oni wszelkie uprawnienia i poza porządkami nie mieli żadnych taryf ulgowych. Na powrót dziadkami falowymi stawali się na trzy dni przed wyjściem do cywila. Na razie cały czas pozostawali groźni. Im bliżej do obcinki tym bardziej stawali się natrętni. Niestety wszystko, co dobre, szybko się kończy i choć bardzo niechętnie trzeba było wracać na kompanię.

Pogoda na dobre się załamała. Od dwóch dni lał deszcz. Coraz mocniej czuć było zbliżającą się jesień. Liście powoli zaczynały zmieniać kolor i z wolna opadały z drzew. Na domiar złego zrobiło się bardzo zimno.

W środę zostałem ponownie przydzielony do pododdziału alarmowego. Byłem jedynym przedstawicielem Kompanii Remontowej, pozostali ochotnicy byli z technicznej. Początkowo wszystko przebiegało według znanego schematu. To znaczy: młodzi wychodzili na patrole, a starzy wylegiwali się na wozach. Około ósmej, na kompanię wpadł porucznik „Ozyrys”, akurat z patrolu wracali „Rysio” i „Komar”, a dwóch innych szykowało się do wyjścia. Wszyscy zamarli, widać było, że „Ozyrys” nie jest w najlepszym humorze.

– Żołnierze kompanii wartowniczej nie zostali dopuszczeni do pełnienia warty i zgodnie z regulaminem członkowie pododdziału alarmowego muszą ich zastąpić.

Słowa porucznika były dla nas jak grom z jasnego nieba. Najbardziej wściekły był „Tępak”, który właśnie zamierzał położyć się spać (był on podobnie jak „Gwóźdź” i „A.A” członkiem pododdziału). Podniósł się wielki rwetes, każdy się bronił tak, jak mógł. Porucznik powoli tracił panowanie nad sobą. Sytuacja stawała się napięta i dopiero groźba ciupy za odmowę wykonania rozkazu poskutkowała i na wartę poszli wszyscy. Poza mną!

Gdy podniosłem swój głos w dyskusji i powiedziałem, że ja nie mogę iść na wartę, nawet nie chciał o tym słyszeć.

– I po co te dyskusje żołnierz, jazda do magazynu po broń i magazynki.

Wtedy ku zaskoczeniu wszystkich sięgnąłem po mój sekretny i jak się miało okazać zabójczo skuteczny argument:

– Nie mogę iść na wartę, gdyż nie mam przydzielonego karabinu. Poza tym jeszcze nie strzelałem z beryla i w razie zagrożenia mogę zrobić komuś przypadkowo krzywdę.

Porucznik najwidoczniej nie był przygotowany na taką ewentualność. Po sprawdzeniu mojej książeczki wojskowej wiedział, że mówię prawdę. Gdyby mimo to zmusił mnie do pójścia na wartę, to mógłby mieć poważne kłopoty. Dobrze wiedział, że cokolwiek bym zrobił, byłby za to odpowiedzialny. Wolał nie ryzykować i dał za wygraną. Dziadki gotowe do wyjścia patrzyły na mnie z niedowierzaniem (chi, chi, dobrze im tak, warta dobrze im zrobi).

Będąc na spadochroniarni, cały czas skutecznie unikałem wszelkich ćwiczeń strzeleckich i przydziału broni. Teraz mogłem ten fakt wykorzystać. Gdy wszyscy już poszli, mogłem w spokoju się położyć. Śmiać mi się chciało z kabuzów, będą mieli ciepło. Widziałem ich na apelu, byli tak narąbani, że ledwie trzymali się na nogach.

Następnego dnia na spadochroniarni sierżant oznajmił nam, że wkrótce zaczną skakać żołnierze ze szwadronów i na tę okoliczność z innej jednostki przywiozą nam około setki spadochronów. Do naszych zadań będzie należało wietrzenie ich w wieży po skokach. Na szczęście nie będziemy musieli ich składać. Każdy skoczek bowiem musi samodzielnie poskładać spadochron. Ewidencjonowanie sprzętu, spisanie numerów seryjnych spadochronów (głównego i zapasu) oraz automatów miało przypaść mi w udziale. Miałem być odpowiedzialny za sprzęt i prowadzić księgę wydań i przyjęć. A więc sierżant postanowił mnie docenić. Tak duży przydział obowiązków, zmniejszał moją szansę na szybki wyjazd do domu.

Na kompanii współtowarzysze dostali cynk, gdzie zostaną przeniesieni. Wszystkim spadł kamień z serca, na szwadrony iść miały tylko latawce. Niektórzy mieli zostać przydzieleni na kompanię wartowniczą (Gwóźdź!), pozostali na inne pododdziały. Jedynie co do naszej trójki nie było żadnych informacji. Cóż pożyjemy, zobaczymy.

W nieco lepszych humorach jesiony i zimole zaczęły gromadzić zaopatrzenie na naszą obcinkę. Głównie był to eliksir, bimber i tanie wódki. Z jedzenia królowały popularne zagrychy.

W końcu pod koniec września nadszedł ten długo oczekiwany dzień. Obcinka odbywała się w pokoju Kompanii Remontowej, a popijawa w pokoju obok. Stół, aż uginał się od alkoholu i śledzi. Od kilku dni wicki nas instruowali, co trzeba robić, i jak to mniej więcej będzie wyglądać. Latawce tego dnia miały zwiększony przydział rejonów zewnętrznych i wewnętrznych. Jako jedyny przedstawiciel wiosny na remontowej poszedłem na pierwszy ogień. Wziąłem głęboki oddech i wszedłem do pokoju, w którym zgromadzili się już siepacze. Były obecne wszystkie jesiony i kilku wicków. Po wejściu kilkakrotnie się okręciłem, aby nie przytrząsnąć ogona, a następnie poprosiłem dziadków o dokonanie obcinki. Ci po krótkiej naradzie łaskawie się zgodzili. Pod oknem było ustawionych obok siebie kilka taboretów. Podczas obcinki musiałem się na nich położyć. Do zagryzienia dano mi regulamin wojskowy w plastikowej okładce. Na sam koniec przewiązano oczy. Po tych przygotowaniach zaświszczały pasy. Moją jedyną osłoną były spodenki i koszulka. Po kilkunastu uderzeniach mogłem wstać. Tyłek bolał mnie okropnie, a podobno dostałem najmniej pasów ze wszystkich. „Mak-Flaki” oberwał około czterdziestu razy, a „Wąż” jeszcze więcej. Po zdjęciu opaski stwierdziłem ze zdziwieniem, że okładki regulaminu są przegryzione. Ostatnim elementem ceremonii było wypicie duszkiem szklanki wódki. Na szczęście nie były one tak wielkie, jak zapowiadano, ale i tak po wypiciu takiej ilości na raz znalazłem się momentalnie w ubikacji. Wokół głowy zaczęły latać prawdziwe bociany. Po kilku minutach udało się mi jednak opanować sytuację. Mogłem teraz w spokoju oczekiwać na zakończenie obcinki kolegów i rozpoczęcie wspólnej biesiady (pierwszej wspólnej z dziadkami). W tym dniu nie musieliśmy się niczego obawiać. Po obcince przez jeden dzień hierarchia falowa nie jest przestrzegana. Jednak w dalszej popijawie nie uczestniczyli wszyscy. „Rysiowi” i „Sąsiadowi” wódka po wypiciu owej szklanki, najwidoczniej zbrzydła. Biesiada przebiegała w wesołej atmosferze. Po dwóch godzinach, z wolna ekipa zaczęła się wykruszać. Po piątym kieliszku miałem już dość i właśnie zamierzałem udać się do łóżka, gdy nieoczekiwanie siedzący obok mnie „Maniek” wydał dwa mocno alarmujące dźwięki i ku przerażeniu pozostałych biesiadników obrzygał wszystko, co znajdowało się w jego zasięgu. Całe jedzenie znajdujące się na stole trzeba było wyrzucić, a wódka już rozlana i gotowa do spożycia otrzymała zniechęcający dodatek. Po tym wydarzeniu „Maniek” został odtransportowany do łazienki, a ja udałem się do swojego pokoju. Gdy leżałem w łóżku, świat wirował dookoła z zawrotną prędkością. Było mi bardzo niedobrze, ale pocieszałem się, że to w końcu tylko stan przejściowy.

Następnego dnia mogłem już swobodnie chodzić po jednostce z bojówkami przy pasie. Obie były skierowane w dół i ściśle przylegały do siebie. Był to główny element mówiący, ile jeszcze danemu żołnierzowi pozostawało do końca służby. Moje mówiły, że do cywila mam jeszcze daleko. Ale przynajmniej nie byłem już kotem, a latawce z Oleśnicy miały przyjść lada dzień. Tylko co z tego, skoro i tak mnie gdzieś przeniosą.

W piątek sierżant podpisał mi przepustkę.

– Puszczam cię do domu tylko dlatego, że czeka cię spora praca i przez jakiś czas nie będziesz mógł nigdzie wyjeżdżać.

Jechałem na tę przepustkę jeszcze jako żołnierz Kompani Remontowej, ale przeczuwałem, że po powrocie ta kompania będzie należała już do historii.

Dariusz Maryan
PodróżeKulturaMuzykaHistoriaFelietonyPaństwo, polityka, społeczeństwoPowieści i opowiadaniaKącik poezjiRecenzjeWielkie żarcieKomiks
PrzewodnikiAlbaniaNepalPolskaRumunia
Oceń zamieszczony obok artykuł.
Minister kazał, więc uprzejmie informujemy, że nasze strony wykorzystują pliki cookies (ciasteczka) i inne dziwne technologie m.in. w celach statystycznych. Jeśli Ci to przeszkadza, możesz je zablokować, zmieniając ustawienia swojej przeglądarki. Więcej informacji znajdziesz w artykule: Pliki cookies (ciasteczka) i podobne technologie.