Pewnie macie ten sam problem co ja. Ulotki. Stosy ulotek. Są wszędzie. Dosłownie wszędzie. One nie tylko uprzykrzają mi życie, ale wpływają również na moją wagę.
Wstaję o 5:30. Myję się, maluję /to raczej obowiązek niż przyjemność/. Się ubieram. Wychodzę z domu: i proszę. Śniadanie na wycieraczce. Pizza, jaką tu wybrać. Moja ulubiona peperoni w powiększonym zestawie z coca-colą. Najedzona idę do auta. Zza wycieraczki spogląda na mnie kebab zawijany w cieście. Pychota. I jak tu się nie skusić. O 7 rano zaczynam pracę tzn. kawę piję. Już jestem pełna i mam w sobie jakieś 2000 kalorii. 9:30 – przerwa śniadaniowa. Raz, dwa, trzy…
- Pani Kasiu! Może coś na śniadanko? Mamy dziś bigosik, flaczki i wyśmienitego śledzika. - Pani Gienia jak zwykle punktualna.
– Nie, dziękuję, już jadłam.
Ale Pani Gienia jak przedstawiciel Zeptera nie daje za wygraną.
– Ale ten śledzik jest dziś naprawdę wyśmienity. Pani Kasiu, i Pani odmówi śledzika? Taka smakosza?
No dobra, już wezmę tego śledzia.
– A miętówek Pani nie ma?
Jem tego śledzia na śniadanie. W biurze. Jest pyszny. Wchodzi dyrektor.
– Czy ktoś tu pali?
– Nie, ja tylko jem śledzia.
O dżizas, jem śledzia. Kretynka. Godzina 15:00. Do domciu. Udało mi się nie jeść przez pół godziny. Otwieram skrzynkę na listy. Ratunku! Zewsząd atakują mnie pizze, kebaby, chińskie przysmaki i udka kentaki. Ja chcę do domuuuuuuuuu! O nie, z mojej klamki zwisa wielka xxl pizza. Już nie mogę, jeszcze ostatni kęs i jestem w domu. Uff. Cicho, spokojnie. Parzę sobie miętę i czekam na dzieci. Już idą, słychać je na korytarzu. Pawełek wpada z impetem do domu.
– Mamusiu, psyniosłem ci duuuuzo ulotek!