Na własne oczy widziałam ofertę polskiego baru napisaną po angielsku, w której wszystko było napisane w tym języku poza słowem „pstrąg”.
We recommend chips with fried pstrąg
(polecamy frytki ze smażonym wiadomo co) – czy coś w ten deseń. Ktoś nie przetłumaczył nazwy ryby, ale myślę sobie, że może lepiej, bo gdyby sięgnął po tłumacza Google na ten przykład, to śledź mógłby się w karcie pojawić pod nazwą follow (to follow – ‘podążać, śledzić’). Przy okazji narzekania na finezję odpowiedzialnych za menu w języku Szekspira pozwolą Szanowni Państwo, że ponarzekam sobie na dostępność ryb w Polsce.
Świeżymi rybami nasz kraj nie stoi, takie mam wrażenie, odwiedzając różne miejsca w Polsce, gdzie okazuje się, że większość sklepów zaopatrzona jest w kostki rybne czy też mrożonki, z których po odjęciu gramatury lodu zostaje około połowa początkowej porcji. Wprawdzie w dużych miastach powstają targi, organizowane przez grupy zapaleńców kulinarnych żądnych dobrych produktów, albo można dostać pewne rarytasy u jednostkowych sprzedawców czy producentów (Panów Ziółko, Panów Sandaczów, małych serowarów i innych podobnych). O takich miejscach czy sprzedawcach się mówi, stają się oni popularni i z czasem kupującym u nich przypina się łatki lansujących się. Doprawdy smutny to kraj, w którym kupowanie świeżych ryb, egzotycznych ziół czy dobrych serów jest traktowane za oznakę lansu czy chęć podążania za modą. Ale o rybach miało być... Co wydaje mi się optymistyczne, to fakt, że śledzi u nas nie brakuje. Kocham te ryby miłością wielką i choć mam tu na wyspach do nich dostęp, to jednak nie w takiej formie jak w rodzimym kraju.
Przyznać muszę, że ja jestem w Yorkshire rozpieszczona wyborem i dostępnością świeżych ryb, ale za polskim śledziem zdarza mi się tęsknić, i to nawet często! Więc gdy już znudzą mi się niezwykle delikatne śledzie z Orkadów, albo nie mam ochoty na kippers (śledzie przecięte wzdłuż na pół, wypatroszone i w formie jednego płaskiego płatu uwędzone, tradycyjnie w dymie dębowym), to robię wycieczkę do polskiego sklepu po zwykłe matiasy.
Z ostatnich zrobiłam użytek w stylu skandynawskim – wszak tam śledzie też wiodą prym. Zainspirował mnie przepis Ojca Dyrektora. Nie, nie tego z pewnego radia. Blogera i mojego imiennika, który u siebie na blogu SlowFoodzik podał przepis na duński przysmak. Ja zrobiłam to po swojemu, w formie tatara podanego na żytnim chlebie – w sam raz na przekąskę, dobre na imprezę. Mam nadzieję, że Wam się przyda w karnawale lub ot tak, po prostu.
Śledzie odmoczyć w zimnej wodzie przez około 10 godzin, zmieniając wodę dwukrotnie (lub do czasu aż będą dla Was odpowiednio słone – zależy od Waszego smaku i tego jak słone są śledzie). Osuszyć dokładnie na papierowym ręczniku. Pokroić w niewielką kostkę i przełożyć do miski.
Przygotować marynatę. Cebulę obrać i pokroić w niewielką kostkę. Do rondelka dodać cebulę i resztę składników, następnie zagotować. Trzymać na małym ogniu przez około 10 minut. Zdjąć z ognia, wystudzić i zalać nią śledzia. Przykryć kawałkiem folii i wstawić do lodówki na 24 godziny.
Przed serwowaniem należy nieco odsączyć z marynaty – jeśli chcecie serwować na pieczywie. Jeśli w miseczce w formie sałatki, to można podać z marynatą.